Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.
Są nas tysiące
Jak już wspomniałam we wstępie, za każdym razem, gdy dzieliłam się wizją tej książki z innymi ludźmi słyszałam o kolejnych kobietach, które z powodzeniem mogłyby być bohaterkami „Polki”. Cieszyło mnie to tym bardziej, że jednym z celów, które chciałam osiągnąć tą publikacją było pokazanie, że „niekonwencjonalna” ścieżka życiowa (czyt. podążanie za marzeniami i realizacja, nierzadko zwariowanych, projektów) wcale nie jest taka niekonwencjonalna jak się nam powtarza.
Jednym z najczęstszych powodów, dla których nie „rzucamy się z motyką na słońce” jest to, że wydaje nam się, że byłybyśmy w tym zupełnie same. Wyłamujące się z konwenansów, łamiące reguły, niezrozumiane przez resztę świata, niewspierane i wyśmiane. Mam nadzieję, że zebrane tu historie pokazują Ci, że wcale tak nie musi być! Przeczytałaś o doświadczeniach czternastu dziewczyn. Jednak zanim powstała ta książka rozmawiałam z ponad dwudziestką kobiet; wstępnie ustalone miałam wywiady z kolejną dziesiątką, choć z różnych przyczyn nigdy do nich nie doszło. Nie robiłam żadnego rozeznania wśród znajomych, nie starałam się aktywnie dotrzeć do ciekawych historii – pod ręką i tak miałam już więcej, niż byłabym w stanie przedstawić!
Nie wiem, co to oznacza dla Ciebie, ale dla mnie tyle, że bardzo często samodzielnie wypracowany styl życia nie jest przywilejem, a wyborem. Wcale nie jest tak, że „sukces” i spełnienie dostępne są tylko dla Martyny Wojciechowskiej czy Beaty Pawlikowskiej. Cudnie, że mamy w mediach sylwetki tak silnych kobiet, ale promowanych jest ich zdecydowanie za mało! My nie jesteśmy wyjątkami stanowiącymi regułę, jak się o nas zwykło myśleć. Jesteśmy całą społecznością! Co więcej, z uśmiechem na twarzy i ramieniem gotowym do udzielenia wsparcia codziennie przyjmujemy do naszego grona nowe członkinie.
Pomyślałam sobie, że na deser wspomnę Ci pokrótce o reszcie dziewczyn, z którymi rozmawiałam, a których historie, z powodu ograniczenia przestrzeni nie doczekały się oddzielnego rozdziału. Są to osoby równie niezwykłe co już przedstawiona czternastka, a ich historie dadzą Ci jeszcze więcej inspiracji i otworzą oczy na kolejne możliwości.
Zaczniemy od Renatki, trzydziestopięciolatki z Sieradza, o której można by filmy przygodowe i komedie romantyczne kręcić. Poznałyśmy się wiosną 2012 roku w trakcie rozmowy o pracę – przyszła dowiedzieć się szczegółów na temat stanowiska, które zwalniałam. Jak się okazało, była zdecydowanie zbyt doświadczona, żeby tam pracować, jednak wystarczająco szalona, żeby po jednym spotkaniu w przeciągu tygodnia wyruszyć ze mną w prawie miesięczną podróż po Europie. Z nieskrywanym zachwytem słuchałam jak radosnym głosem opowiada o kolejnych etapach swojego życia. W jaki sposób absolwentka matematyki stosowanej i informatyki ląduje w branży podróżniczej, odbywa rozmowy o pracę w Dubaju, zostaje przewodnikiem po Bangkoku, żeby w końcu osiąść niezauważenie w Barcelonie?
„Zawsze żywiłam przekonanie, że: po pierwsze, nie należy sobie życia zbytnio utrudniać; a po drugie, jak się robi to, co się lubi, to w końcu zaczyna to przynosić fajne efekty.” – słowa te najlepiej oddają podejście Renatki do życia i tego, jak podejmować decyzje. Karierę zawodową zaczęła w Instytucie Meteorologii, a kiedy znudziła się już pracą przed ekranem i bez ludzi, postanowiła znaleźć coś „ciekawszego”, jak to określiła. I znalazła – posadę informatyka w biurze podróży w Tajlandii. Na wyjazd zapożyczyła się u cioci, a natychmiast po przyjeździe dowiedziała się, że tak w sumie to jej stanowisko zostało już objęte… Jednak żeby nie marnować okazji i tego, że się już w Bangkoku znalazła, została mianowana przewodnikiem turytycznym i dziarsko wzięła się za oprowadzanie kolejnych grup po tej zwariowanej metropolii. Po półtora roku wróciła do kraju, tylko po to, żeby po nie długim czasie otrzymać wiadomość od znajomych: „Tęsknimy za Tobą, wracaj!”. Ona też tęskniła więc z nieskrywaną radością dowiedziała się, że stęsknieni znajomi… znaleźli jej pracę. Ten drugi pobyt wspomina jako dużo ciekawszy, ponieważ dopiero wtedy pozwoliła sobie naprawdę odkrywać to, co Bangkok ma do zaoferowania. Jednak stęskniona za bliskimi postanowiła zostawić makarony pad thai i rajskie wyspy Tajlandii po to, żeby wrócić do Polski.
Nasza informatyczka, przesiąknięta już branżą turystyczną i kierowana potrzebą dynamicznego miejsca pracy, trafiła do dużego biura podróży, w którym zajęła się kreacją nowego działu w firmie. Tak minęły trzy lata, po których przyszedł czas na zmianę. Obecnie współpracuje z ludźmi, z którymi od dawna chciała pracować i zajmuje się organizacją wyjazdów i imprez firmowych. Musi być elastyczna i kreatywna, nieustannie ma kontakt z ludźmi. Dotychczasowe doświadczenia bardzo jej pomagają – nie poradziłaby sobie w tym środowisku, gdyby nie umiejętność myślenia o dziesięciu rzeczach na raz. Na szczęście właściciele firmy, dla której Renatka teraz pracuje, też są elastyczni – czy wspomniałam już, że obecnie mieszka ona w Barcelonie? Ma więc pracę w Polsce, którą wykonuje mieszkając w Hiszpanii. A tam znalazła się za sprawą porywu serca i przystojnego bruneta poznanego w trakcie jednego z samodzielnych wypadów. Jedną z rzeczy, które uwielbiam w takich ludziach najbardziej jest to, że ich odpowiedź na pytanie „Co nowego?” nigdy nie kończy się na zdaniu: A wiesz, po staremu…
A skoro o porywach serca mowa, nie mogło tu zabraknąć historii Weroniki i jej męża, Fernando. Poznałam ich późną wiosną 2011 roku na imprezie kończącej TEDxWarsaw, po czym na stałe połączyła nas wspólna szefowa. W pracy tej długo się nie ostałam, zresztą Weronika szybko poszła w moje ślady, ale przyjaźń, która się między nami wtedy narodziła, trwa do dziś. Dziewczyna wydawała mi się na początku bardzo cicha i spokojna, ale czy ciche i spokojne kobiety lecą na drugi koniec świata, żeby wziąć ślub z ukochanym, którego poznały przez Internet i którego nigdy przedtem nie widziały w świecie realnym? Jak się okazuje, tak. Bo nie tylko wielce wygadane i rozbiegane osoby mają w sobie odwagę, która pozwala podążać za głosem serca i spełniać marzenia.
Weronika i Fernando poznali się dzięki swojej sztuce (ona jest fotografką i malarką, Fernando grafikiem) na jednym z portali, na których wystawiali swoje prace. Zaczęło się od komentowania fotografii i obrazów, potem przyszedł czas na wiadomości email poruszające trochę mniej artystyczne tematy, aż w końcu godzinami przesiadywali na Skype i coraz bardziej się w sobie zakochiwali. Jedyny problem? Fernando pochodzi z Kolumbii, Weronika z Kalisza. Po kilkunastu miesiącach wirtualnego związku postanowili się pobrać. Zaczął się bardzo ciężki okres w życiu dziewczyny: praca w restauracjach, wyzwiska ze strony szefów, niskie pensje skrzętnie odkładane na bilety lotnicze i nieprzespane noce, bo spędzane na rozmowach z ukochanym. Po roku męczarni wsiadła na Okęciu w samolot do Bogoty i poleciała na spotkanie przyszłości. I miłości, dla której poświęciła całą siebie.
Wspomina, że wszelkie obawy, które pojawiły się w jej głowie w trakcie długiego lotu do Ameryki Południowej zostały rozwiane w momencie, gdy zobaczyła Fernanda czekającego na nią z ogromnym uśmiechem na twarzy i bukietem kwiatów w dłoni. Ostateczne potwierdzenie, że jest w dobrych rękach przyszło wraz z poznaniem jego mamy, która ze łzami w oczach witała ją w domu i w swojej rodzinie. Zdecydowali się na ślub w Kolumbii, ponieważ procedura była trochę mniej skomplikowana niż w Polsce; na życie w Polsce, ponieważ jest tu bezpieczniej niż w Kolumbii.
Są małżeństwem od pięciu lat i przeżyli wiele trudnych chwil, zarówno związanych z załatwianiem formalności związanych z pobytem Fernanda u nas w kraju, jak i ich sytuacją materialną. Były depresje i momenty kompletnego załamania, jednak teraz, sprawy w końcu zaczynają się układać po ich myśli. Po kilku latach podejmowania się ograniczających prac i trafiania na toksycznych pracodawców, Weronika w końcu staje na nogi. Dzięki nowej pracy i nieustannie budowanemu bezpieczeństwu finansowemu, może się skupić na sobie i na tym, czego tak naprawdę chce. Wraca więc do korzeni: zaczyna tworzyć i daje sobie czas, żeby lepiej poznać samą sobie. O obecnym życiu opowiada z uśmiechem i lekkim zamyśleniem, entuzjastycznie mówi o studiach artystycznych i o pomysłach na dzieła, które planuje stworzyć. W końcu odzyskała swój cel w życiu i zaczyna konsekwentnie realizować kolejne plany.
Jeśli chodzi o konsekwentną realizację marzeń, na przykład podróżniczych, nie można nie wspomnieć o Ewie. „Zbliżająca się do trzydziestki dziewczyna z małej mazowieckiej wioski” mówi o sobie, choć szerszemu gronu znana jest jako aktywna kobieta mieszkająca w najróżniejszych miejscach globu i przybliżająca nam świat za sprawą swojego bloga podróżniczego, Daleko Niedaleko. A wszystko w ramach pracy, której kiedyś w ogóle dla siebie nie przewidywała… Skończyła dwa kierunki studiów w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, a jeszcze będąc na uczelni zaczęła pracę w branży public relations. Nie jest to historia o nieszczęśliwej kobiecie pracującej dla bezdusznej korporacji – Ewa bardzo lubiła swoje zajęcie, a praca dawała jej dużo satysfakcji, jednak ciągnęło ją w świat. A tymczasem, zamiast zwariowanych przygód w różnych zakątkach świata, jej codziennością były długie godziny w biurze i trudności z wzięciem urlopu dłuższego niż dwa tygodnie.
Wtedy przyszedł pomysł krótkiej zmiany otoczenia i wzięcia tak zwanego gap year, czyli rocznego urlopu od dotychczasowej kariery zawodowej. „Zmiana to coś, co trzeba zrobić, jeśli coś nas uwiera. Są ludzie, którzy narzekają na całe swoje życie, ale nic z tym nie robią. Potrafią znaleźć milion wymówek, dlaczego wszystko musi zostać po staremu. A ja się z tym nie zgadzam. Jak coś ci się nie podoba, zmień to. Zawsze znajdzie się jakiś sposób, tylko trzeba naprawdę chcieć” – zapewnia. Zdecydowała więc podążyć za pasją i na rok przerzuciła się na zupełnie inną branżę – turystykę. Trzy lata później, Ewa nadal jest rezydentką w zagranicznych hotelach i na razie nie zapowiada się na ponowne rewolucje.
Marzy Ci się podobny krok, ale boisz się czy dasz radę? Ewa też przyznaje, że miała obawy o to, jak sobie poradzi w stresujących sytuacjach i czy jej psychika zniesie ciągły kontakt z klientem. Pracujący w sektorze usług wiedzą, że praca ta nie należy do najłatwiejszych zajęć. Trzeba być odpornym na stres i szybko myśleć, szczególnie w przypadku problemów. Nierzadko trzeba przyjąć krytykę nawet, jeśli samemu nie popełniło się żadnego błędu. Okazało się jednak, że Ewa nie ma z tym większych problemów, a kolejni turyści zaczynali dziękować jej za udane wakacje. Może uważasz, że w Twoim przypadku „już za późno” na zmianę? Posłuchaj ulubionej piosenki Ewy: „The way” zespołu Fastball. Kto wie, może zmienisz zdanie?
Dla Ewy, sukcesem jest osiągnięcie tego, czego się chce. Jak podkreśla, dla różnych ludzi mogą być to zupełnie różne rzeczy. Ważne jest żyć tak, by być zadowoloną, nie przejmować się niepowodzeniami i jak najlepiej robić to, czemu się poświęcamy. No i przede wszystkim trzeba wszystko robić z uśmiechem!
Uśmiech nie schodzi też z ust Pauliny, mojej kumpeli z gimnazjum. Obecnie młoda mama i kierownik ds. kluczowych klientów w jednej z największych i najlepszych agencji reklamowych na świecie. Do niedawna zwariowana podróżniczka i autostopowiczka. Niektórzy pomyśleliby, że rodzina i stała praca zabiją w niej ducha przygody, ale nic bardziej mylnego…
Zwariowane życie zaczęło się kiedy była nastolatką, od informacji o wymianach uczniowskich znalezionej na korytarzu w liceum. Tego samego dnia poszła do dyrektora dowiedzieć się o możliwości wyjazdu, zdecydowała się na Meksyk i postanowiła lecieć. Rodzice o wszystkim dowiedzieli się dopiero, gdy mieli podpisać dokumentację o przyjęciu Pauliny do programu. Początkowo odnalezienie się w nowym miejscu było trudne – większość tamtejszej populacji to ludzie o mocno ciemnej karnacji niemówiący po angielsku, ona jadąc tam była bardzo jasną blondynką niemówiącą po hiszpańsku. Po trzech miesiącach nie było już problemów z komunikacją. Przeciwnie, były powody do dumy: „Gdy rano, kupując ryby na targu, spierałam się, która z nich będzie najlepsza na przynętę (wybieraliśmy się na łowienie dużych morskich ryb), rybacy, którzy usłyszeli moją kłótnię gadali między sobą: „Es gringa?” (Jest amerykanką?) – „No, escuchala, tiene que ser veracruzana! (Nie, posłuchaj jej, musi być z Veracruz!)”.
Wyprawa ta zdefiniowała Paulinę jako człowieka i podróżniczkę. Od tamtej pory wiedziała, że chce poznawać jak najwięcej kultur, smaków i zapachów. Od nowych znajomych z Meksyku nauczyła się, że życie jest piękne niezależnie od zasobności portfela – jeśli masz muzykę i się uśmiechasz, wszystko będzie dobrze. Szczęście to kwestia nastawienia do świata.
Po powrocie do kraju co i rusz wybierała się w jakąś podróż, między innymi autostopem z Meksyku do Panamy czy z zachodu na wschód USA. Równolegle kończyła studia i zaczynała obiecującą karierę. Wraz z chłopakiem planowała podróż dookoła świata, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży. Była w szoku, a wszystko co znała zostało wywrócone do góry nogami. Zaczęła więc natychmiast adaptować plany: od razu zrezygnowała z pracy, postawiła na ukończenie studiów i wicie domowego gniazda. W dość niedługim czasie ułożyła sobie plan długoterminowy i namiętnie szukała informacji o podróżach dookoła świata z małymi dziećmi. Bo nadal wie, że to marzenie zrealizuje.
Pewnym siebie krokiem przez życie kroczy też Ale, dwudziestodziewięcioletnia tancerka z Warszawy. Pasję odkryła przypadkowo, po czym podporządkowała jej całą swoją karierę. „Spotkałam koleżankę, która namówiła mnie na warsztaty tańca afro. Nigdy wcześniej nie byłam na żadnych zajęciach z tańca i to co się na nich działo było dla mnie totalnym kosmosem. W trakcie zajęć byłam jak na haju. Wyszłam mokra, wymęczona i szczęśliwa. Ten warsztat był wyraźnym impulsem, by poszukiwać tańca w Warszawie, ale nie klasyki, streetu czy towarzyskiego, a właśnie folkloru tanecznego. Czegoś innego, dziwnego i intrygującego”. Okazało się, że nie było tego za wiele. Chcąc tańczyć regularnie, Ale musiała wybrać jedną z bardziej dostępnych w Polsce technik, więc – zafascynowana językiem hiszpańskim i kulturą Ameryki Łacińskiej – wybrała salsę.
Kolejne kultury taneczne wciągały i fascynowały ją do tego stopnia, że pracę magisterską napisała o kubańskich tańcach Yoruba. Przez pewien czas po studiach iberystycznych myślała, że będzie tłumaczem, ale od ostatnich dziesięciu lat utrzymuje się już tylko z tańca: pokazów, organizacji animacji i integracji tanecznych, prowadzenia lekcji i warsztatów. Dość szybko ukierunkowała się na dancehall i tańce afrokubańskie, wtedy też zrodził się pomysł własnej szkoły tańca i formacji SalsHall Ortodox. Style, którymi chciała się zajmować nie były jeszcze u nas znane, więc nie miała z kim ani u kogo ćwiczyć. Zaczęła szkolić się sama: wyjeżdżała do Londynu, potem na Kubę. Jak podkreśla, kocha rzeczy odmienne i o rozbudowanej strukturze, a jednocześnie proste, magiczne i nieoczywiste – takie są właśnie tańce afrokubańskie.
Ale wierzy, że w życiu niczego nie da się przewidzieć ani zaplanować. Trzeba być cały czas w gotowości na to, co przychodzi. Przekonała się o tym, gdy niespodziewanie znalazła miłość swojego życia w Afryce. „Zawsze myślałam, że ludzie musza się poznać, by naprawdę się pokochać, że musza się dotrzeć, by było im dobrze. Byłam przekonana, że w związku od początku musi być wręcz niebiańsko dobrze, bo z czasem będzie coraz nudniej, trudniej i gorzej. Wierzyłam też, że nie można kogoś pokochać od pierwszego spojrzenia, że nie da rady kochać kogoś, kogo się nie zna”. A tymczasem w trakcie jednego z wyjazdów w jej życiu pojawił się człowiek, który obrócił jej światopogląd do góry nogami: „Poznałam Andiego, który nie posługiwał się żadnym znanym mi językiem, ciągle się tylko we mnie wpatrywał i mówił, że mnie bardzo kocha. Powtarzał, że jestem wybranką jego serca, że jestem mu przeznaczona i masę innych zupełnie dla mnie niezrozumiałych rzeczy”. Usiłowali rozmawiać po francusku, mimo że dziewczyna nie znała tego języka. Za punkt honoru postawiła sobie wytłumaczyć mu, że nie może jej kochać, bo jej nie zna. Mówiła, że nie mogą być razem, bo za wiele ich dzieli; że ona nie może mieszkać tam, a on nie może przyjechać do Polski, więc nawet nie mają się jak bliżej poznać. Zapowiedziała Andiemu, że nie pójdzie z nim na żadną randkę czy imprezę, nie weźmie go za rękę, a już na pewno nie da buziaka. Tak zawzięcie mu to tłumaczyła, aż nauczyła się trochę francuskiego, a po trzech miesiącach wróciła do Afryki, by wziąć z nim ślub. „Pokochałam go bardzo mocno, a jednocześnie kompletnie go nie znałam i nie rozumiałam. Do dziś się poznajemy”.
Obecnie mieszkają w Polsce, Ale cały czas tańczy, zajmuje się prowadzeniem swojej szkoły i ekipy. Zapytana o plany na przyszłość, odpowiada krótko: nic nie zmieniać, tylko robić to, co ro- bię. Życie jest piękne!
Podobne podejście ma Marta, pochodząca z Wałcza trzydziestolatka. Studiowała w Warszawie historię sztuki i japonistykę, słuchając jednocześnie jak ciężko będzie jej znaleźć pracę związaną z tymi dziedzinami (zakładając, że będzie się chciała z niej utrzymać). Skończyła uczelnię i powoli zastanawiała się, co dalej, kiedy przyjaciółka zaprosiła ją do Anglii na swój ślub. Miał być krótki wakacyjny wypad, ale oczarowana Londynem zaczęła rozważać przyjazd na dłużej. Nie wiedziała, co zrobić, więc przyjaciółka zaproponowała rzut monetą. Marta wyjęła więc dwudziestopensówkę i… tak się zaczął pięcioletni już etap emigracji.
Przyjechała z jedną walizką i bez żadnego doświadczenia zawodowego, więc swoją przygodę z pracą zaczęła, podobnie do tysięcy rodaków, w restauracjach. W 2009 roku, pracując jako kelnerka i później recepcjonistka, dostała staż w galerii sztuki azjatyckiej. Tam zaczęła się jej właściwa kariera zawodowa. Mimo że rynek sztuki jest bardzo wymagający i ciężko się w nim przebić, kilka lat zaciskania pasa oraz zgrzytania zębami sprawiły, że teraz to Marta zaczyna dyktować warunki, na jakich pracuje. Obecnie jest samozatrudniona i ciągnie kilka projektów równolegle: współpracuje z krakowskim centrum sztuki japońskiej Manggha, wycenia japońskie obiekty sztuki dla domu aukcyjnego w Berlinie i pracuje dla firmy, która łączy międzynarodowych kolekcjonerów z muzeami na całym świecie. Dorywczo robi też różnorodne projekty graficzne i tworzy biżuterię.
Jej historia jest przykładem na to, że konieczna jest przede wszystkim wytrwałość – dostanie pierwszego stażu, który był punktem wyjściowym do tego, co do tej pory osiągnęła, zajęło jej trzy lata. Co roku wracała do tego samego miejsca z coraz bogatszym doświadczeniem zawodowym i kolejnymi umiejętnościami, aż w końcu nie mogli jej dłużej ignorować. Marta podkreśla, że trzeba ryzykować i trzymać się swoich marzeń, a wyjdzie nam to na dobre. Z jej doświadczenia wynika, że warto czasem rzucić lepiej płatną pracę dla takiej, która jest bliższa naszym zainteresowaniom i prowadzi nas w kierunku naszych długoterminowych celów. Na początku może być to przerażające, ale tylko w ten sposób będziemy konsekwentnie budować swój przyszły sukces.
Mimo ciągłego zakochania w Londynie i planów spędzenia w nim swojego dorosłego życia, Marta planuje na trochę wyjechać, żeby poszerzyć horyzonty i spróbować życia w nowej kulturze. Kolejnym kierunkiem będą najprawdopodobniej Chiny, a dokładniej Szanghaj. Chce wykorzystać możliwości, jakie stwarza praca zdalna i pobyć tam, ucząc się przy tym języka mandaryńskiego i zwiedzając ten ogromny kraj. Choć z drugiej strony, jest jeszcze opcja wyjazdu do Zambii… Ciągłe namowy znajomego prowadzącego tam kilka biznesów połączone z obecnością dużej mniejszości chińskiej sprawiają, że Afryka staje się dla Marty kierunkiem równie interesującym, co Azja. Do końca roku czeka ją domykanie projektów w Polsce i w Anglii, a później? Czas pokaże!
Jest jeszcze Magda, dwudziestopięciolatka z Warszawy, która przez całe życie miała wielkie plany i marzenia, ale zawsze dość szybko przekonywała samą siebie, że nie mają one racji bytu. A, bo wiek nieodpowiedni. Do czegoś innego znowuż – doświadczenia za mało. Żeby to robić, za brzydka lub zbyt głupia. Na domiar złego, głowę miała pełną definicji, oczekiwań i poglądów dotyczących tego, co jest dla niej w życiu dostępne, a co nie.
Pomimo powyższych przekonań dążyła do życia pełnego przygód i spełnienia. Dość często odmawiała podążania główną ścieżką, wybierając mniej uczęszczane szlaki i czasem lądując na manowcach. Realizowała swoje marzenia a równocześnie, mimo ogromu odczuwanego na co dzień szczęścia, często motała się z miejsca na miejsce. Nie miała odwagi na głos mówić o tym, czego chciała: inspirować innych. Kochała podróżować, tańczyć, poznawać różnorodnych ludzi i odkrywać nowe rzeczy, ale bez elementu dzielenia się tym wszystkim z innymi i próby zachęcenia ich do bardziej spontanicznego i świadomego życia, jej pasje były jakby niepełne. Aż w końcu przyszedł pomysł na książkę, którą właśnie skończyłaś czytać…