Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Do sukcesu przez wyboistą Azję

Dowiaduję się o nich od znajomego, redaktora naczelnego instytucji, zajmującej się Azją, w której kiedyś przez chwilę pomagałam. Właśnie daje mi wskazówki dotyczące wydawania książek, a kiedy słyszy, o czym jest „Polka”, przerywa i natychmiast podkłada mi pod nos pierwszy numer magazynu „Asia on Wave” (AOW). Mówi mi, że został wydany przez dwie młode dziewczyny, które wszystko ogarnęły zupełnie same i że powinnam z nimi porozmawiać.

Mam już co prawda komplet wywiadów, ale postanawiam napisać do redaktor naczelnej. Kiedy nawiązuję kontakt i chcę umówić termin rozmowy na Skype, natychmiast odpowiada: „Spoko, przyjedziemy do Warszawy!”. Wtedy jeszcze nie wiem, że jedna z nich będzie jechać osiem, a druga dziesięć godzin, żeby spotkać się ze mną na lunch.

Właśnie skończyłam nagrywać rozmowę z Betty Q, a ta zdaje się być kompletnym przeciwieństwem dziewczyn, które dziesięć minut później zajmują jej miejsce przy stole. Pierwsza myśl? „Ciekawe, co z tego będzie!” I jest, historia młodych osób, które wiarą w sukces, chęcią nauki i gotowością do popełniania błędów wydrukowały swoje wymarzone pismo. A razem z nim, historię swojego sukcesu.

Redaktor naczelna ma dwadzieścia cztery lata, studiowała swego czasu zootechnikę i pochodzi z Koszalina. Niecałe dwa lata temu założyła fanpage i magazyn internetowy, które stały się zalążkiem AOW. Główna graficzka pochodzi z Milicza pod Wrocławiem, ma dwadzieścia pięć lat, a do redakcji magazynu trafiła z ogłoszenia na Facebook. Obecnie przyjaźnią się ze swoimi idolami azjatyckiej sceny muzycznej, zarządzają prawie dwudziestoosobowym zespołem dziennikarzy-amatorów z całej Polski i nie tylko, i już zastanawiają się nad ekspansją pisma na rynki anglojęzyczne.

To, co mnie urzekło w dziewczynach, to przede wszystkim ich gotowość do tego, żeby popełniać błędy i brak strachu przed tym, co nieznane. W przeszłości pozwoliłam obu tym elementom powstrzymać mnie przed robieniem rzeczy, na których mi zależało. Wydawało mi się, że muszę być w czymś ekspertem, żeby się o tym wypowiadać; że zanim zacznę działać i realizować jakiś projekt, muszę dokładnie wiedzieć, co i jak robić. Dokładnie przeciwnie postąpiłam, decydując się na wydanie tej książki, dlatego słuchając historii, którą zaraz przeczytacie, co i rusz odnajdywałam w niej siebie. Piękne jest również to, że dziewczyny na co dzień żyją w innej rzeczywistości niż ja czy kilka bohaterek książki, a mimo to jesteśmy do siebie bardzo podobne i świetnie się rozumiemy.

Poznajcie Martynę i Natalię.

 


 

 

M&N: Obecne życie? Szalone, szybkie i trzeciego określenia nie znajdujemy. O, stresujące!

Odpowiadają na moje pytanie jedna przez drugą. Szalone, bo wokół dzieje się mnóstwo nowych rzeczy i otwierają się przed nimi wcześniej nieprzewidziane możliwości. Szybkie, bo cały czas muszą się uczyć, zmieniać i dostosowywać tak, by zadowolić rosnącą bazę klientów. Stresujące, bo, jakby nie było, z pasjonatek Azji przerodziły się w wydawców magazynu o ogólnokrajowym zasięgu.

Ale od początku, jak do tego doszło?

M: Pewnej październikowej nocy dwa lata temu, tuż zanim zasnęłam, w mojej głowie powstał pomysł na Kakusei Wave, magazyn internetowy, poruszający tematy związane głównie z Japonią. Natychmiast napisałam do dziewczyn, z którymi wspólnie jeździłam na koncerty japońskich zespołów j-rockowych: „Słuchajcie, mam pomysł – bądźcie na Gadu Gadu jutro o dziewiątej rano!” i poszłam spać. Ku mojemu zdziwieniu, wszystkie się grzecznie pojawiły. Było nas wtedy czternaście.

Szybko wymyśliłyśmy format magazynu, który niedługo później był publikowany na naszej stronie internetowej, do ściągnięcia w formie bezpłatnego pliku .pdf. Każda miała jakiś dział, w którym się najlepiej czuła i którym się zajmowała. Pisałyśmy przede wszystkim o Japonii, skupiając się na muzyce i na modzie.

N: Ja w którymś momencie przypadkowo zobaczyłam, że istnieje coś takiego jak Kakusei Wave. Weszłam na ich fanpage, który był pierwowzorem AOW, i zaczęłam go śledzić, żeby zobaczyć, co to jest. Kiedy dziewczyny ogłosiły nabór grafików, stwierdziłam: co mi zaszkodzi napisać?

Co prawda na początku miałam wątpliwości, czy się nadaję, ale pokonałam je i kliknęłam „wyślij”. Skoro zawsze marzyłam o tym, żeby współtworzyć pismo, a temat Azji był motywem, którym się interesowałam i który przewijał się u mnie na studiach, oznaczało to, że musiałam spróbować. To był dla mnie taki chyba przełomowy moment, bo sama wtedy do siebie powiedziałam: jak nie zrobisz tego kroku, to nic więcej ciekawego się w twoim życiu nie wydarzy. Po dwóch dniach napisała do mnie Martyna i tak się zaczęła nasza przygoda z magazynem, a także nasza znajomość.

Okazało się, że nic tak do siebie nie zbliża jak wspólne problemy.

N: Jakby to nie brzmiało, zbliżył nas do siebie… skład magazynu. Przez to, że dużo ze sobą rozmawiamy i przerabiamy te same wątpliwości, zaprzyjaźniłyśmy się. Teraz naturalne jest, że jeśli czegoś nie rozumiemy, to staramy się szukać odpowiedzi razem.

M: Dokładnie tak. Zdarza się, że na przykład znajdę gdzieś jakiś element graficzny i piszę do Natalii wiadomość w stylu: „Patrz, chcę mieć taki efekt urwanej kartki z gazety”. I potem zaczynamy szukać i kombinować.

N: Każdy problem, który się rodzi udaje nam się rozwiązać między sobą lub piszemy do kogoś, kto „siedzi” w tej branży i ma większe doświadczenie niż my. Dużo się przy tym uczę. Każdy nowy program graficzny, na który trafiam, jest dla mnie wyzwaniem i zazwyczaj nie spocznę, dopóki go nie poznam.

Długo szukałam dla siebie drogi. Przez całe studia nie wiedziałam, na co się zdecydować, bo odnajdywałam się w przeróżnych dziedzinach plastycznych. Tak naprawdę nie byłam pewna, czy grafika komputerowa jest dobrym kierunkiem i w podjęciu tej decyzji bardzo pomogła mi praca przy magazynie. Choć z drugiej strony myślę, że to tkwiło we mnie już od bardzo dawna. Styczność z programami graficznymi mam od minimum dziesięciu lat.

Zaczęło się od byłego chłopaka siostry Natalii, który pokazał jej jeden z pierwszych ogólnie dostępnych programów, mówiąc: „Zobacz, ty lubisz plastykę, a to jest jej nowoczesna wersja.”

N: Wtedy było to jeszcze coś zupełnie nowego, w powijakach niemalże. Przekonywał, że grafika komputerowa będzie przyszłością ekspresji artystycznej, nową wersją tego, w jakim kierunku pójdzie świat sztuki. Zaczęłam więc zgłębiać temat.

Na studiach przerabialiśmy pobieżnie kilka programów, ale mimo wszystko szliśmy głównie w tradycyjne techniki sztuki, dlatego jestem tak naprawdę samoukiem. Prywatnie poszłam na jeden kurs związany z grafiką komputerową, ale zdecydowanej większości rzeczy nauczyłam się sama. Do tej pory nieustannie szukam informacji w Internecie i znajduję nowe rozwiązania. Kiedy trafię na jakiś problem, będę dopóty szukała, dopóki nie znajdę jakiegoś rozwiązania.

M: W sumie wszystkiego uczymy się na bieżąco.

Od listopada 2011 roku zaczęłyśmy sobie przygotowywać grunt pod AOW, czyli pisać do różnych zespołów muzycznych i współpracujących z nimi instytucji z prośbą o możliwość używania ich zdjęć i materiałów prasowych.

W sieci często zarzucano nam, że kradniemy zdjęcia i publikujemy je nielegalnie, a my mamy wszystkie konieczne zgody, zresztą fotografie są opisane. Głównie bierzemy je ze stocków z licencjami zezwalającymi na użytek, reszta pochodzi od zespołów lub naszych fotografów zza granicy, czyli np. Emilii, która aktualnie uczy języka angielskiego w Chinach.

Na początku nie miałyśmy co do Kakusei Wave większych planów, bo to był totalny spontan. Po pewnym czasie stwierdziłyśmy jednak, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy poszukały wydawcy. Wszyscy, do których pisałyśmy, nawet ci typowo azjatyccy, mówili nam, że projekt jest fajny, ale nie jest przyszłościowy. Powtarzali, że nie ma szans na sukces komercyjny.

Znalazło się w końcu jedno warszawskie wydawnictwo, które zainteresowało się sprawą. Jednak skończyło się na tym, że przez kilka miesięcy „siedziało” na projekcie, który w ogóle nie posuwał się naprzód.

M: W sierpniu zeszłego roku mieliśmy spotkanie z wydawnictwem, które zwodziło nas przez pięć miesięcy. Kiedy przyjechałam do Warszawy okazało się, że to, co nam mówiono telefonicznie, zupełnie nie zgadzało się z rzeczywistością. Szef wydawnictwa nie miał pojęcia o części obiecywanych nam rzeczy. Tydzień po spotkaniu dostałyśmy telefon, że nas nie wydadzą, mieli inną wizję na Kakusei Wave niż my.

Zmieniłyśmy nazwę wydawnictwa i ukierunkowałyśmy się na całą Azję, z naciskiem na Chiny, Koreę i Japonię. I tak powstało Asia on Wave, ale nadal istniał jeden główny problem: kto nas wyda? Pomyślałam, że coś z tym trzeba w końcu zrobić i uruchomiłam swoje kontakty. Miałam znajomego, którego poznałam przez wspólne zabijanie potworków, czytaj granie w gry online, który był właścicielem agencji reklamowej w Koszalinie. Powiedziałam mu: „Słuchaj, my nie chcemy od ciebie żadnych pieniędzy, tylko bądź naszym wydawcą i pożycz nam na druk.”

Znajomy podobnej prośbie odmówić nie mógł. Zgodził się i powiedział wprost, że on to wyda, ale że fajnie byłoby jeszcze na tym wszystkim coś zarobić.

M: Zapewniłam go, że jakoś zarobimy… Pokrył więc za nas koszt druku i oświadczył, że to, co my z tym magazynem zrobimy, to już nasza sprawa.

N: Sama sprzedaż pierwszego numeru przekroczyła nasze najśmielsze oczekiwania.

M: Byliśmy bardzo pozytywnie zdziwieni i zaskoczeni. Pierwszy numer skalkulował się na zero, czyli od razu zwrócił się koszt jego druku. To jest dużym wyczynem przy magazynie, podejmującym tak niszową w Polsce tematykę, jaką jest Azja.

Dziewczyny mogły polegać głównie na marketingu szeptanym. Bez wielkiej kampanii reklamowej i promocji ze strony wydawnictwa, w ciągu pięciu dni przedsprzedaży zamówiono trzysta egzemplarzy.

M: Sprzedaż na takim poziomie ewidentnie pokazuje nam, że potencjał komercyjny jest. Pierwsze wydawnictwo, które nas odrzuciło stwierdziło, że jeśli sprzeda się czterysta sztuk magazynu, to będzie dobrze. Do dziś sprzedało się ponad tysiąc z partii dwóch tysięcy sztuk. Teraz wszyscy sobie w brodę plują, że mają konkurencję na rynku.

Od drugiego numeru chcieliśmy wejść do Empiku, ale Empik jak to Empik, ma dla nas za wysokie progi. Czterdzieści siedem procent prowizji to jest, jakby nie było, połowa zarobionych pieniędzy, plus jeszcze koszt sześciu procent za wszelkie zwroty. Wyszłoby na to, że jako cała redakcja na jednym egzemplarzu zarobilibyśmy pięć złotych. Dlatego na razie zostaniemy głównie w Internecie i w kilku wybranych sklepach na terenie całego kraju.

Przy pierwszym numerze oferowaliśmy jeszcze odbiory osobiste w Koszalinie, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu i Warszawie – wszędzie tam, gdzie mieszkają ludzie współtworzący AOW. Wszystko robimy naszymi siłami, bez żadnej pomocy.

Niektórzy czytelnicy denerwowali się chwilami, że magazyny wysyłane są z opóźnieniem, tymczasem nikt nie wiedział, że wszystkie paczki były własnoręcznie adresowane przez Martynę i wysyłane przez agenta pocztowego – tam, gdzie mieszka, nie ma nawet samodzielnego oddziału poczty. Od samego początku to na jej barkach spoczywała największa odpowiedzialność za powodzenie projektu.

M: Początki były najgorsze, bo wtedy dosłownie wszystko ogarniałam sama. Ten najtwardszy grunt, który trzeba było ubić, ubijałam ja.

Zaczęło się od tego, że dzwoniłam i pisałam do Japonii do zespołów muzycznych z prośbą o zgody na publikacje materiałów promocyjnych. Ściągałam adres z ich strony internetowej i po prostu wysyłałam maile. Wielu muzyków mi odpowiadało, mam więc teraz wielu znajomych, z którymi będę się widziała w październiku, kiedy pierwszy raz polecę do Japonii. Dzięki mojej kampanii listownej do współpracy udało mi się pozyskać trzy duże wytwórnie płytowe: Ganshin Records z Niemiec, który rozprowadza płyty w Europie, do tego Starways Records i Undercoat Production z Japonii. Możemy korzystać ze wszelkich zdjęć, jakie nam udostępniają, a także napisać z prośbą o przekazanie innych materiałów czy też o możliwość przeprowadzania wywiadów. Teraz akurat udało nam się uzyskać kontakt ze światowej klasy zespołem Dir En Grey.

Po nawiązywaniu współpracy z wykonawcami przyszedł czas na skompletowanie składu ludzi, którzy tworzyliby ze mną magazyn. Obecnie zespół liczy dziewiętnaście czy dwadzieścia osób, w tym korespondentów z Chin, Korei i Japonii.

N: Magazyn powstaje na razie w oparciu o nasze pasje i dopóki startujemy, nic na nim nie zarabiamy. Jednak w przyszłości chcemy być w pełni profesjonalnym wydawnictwem.

M: Czasopismo zarabia jedynie na reklamach, a my mieliśmy dopiero jedną. Robiłyśmy chyba wszystko i pisałyśmy wszędzie, żeby magazyn się sprzedał. Przede wszystkim uderzałyśmy do przeróżnych stron tematycznych i na wszystkie możliwe fanpage, które królują teraz na FB. Bardzo dużo dały nam też kontakty z ambasadami, wybrałyśmy się na rozmowy do Ambasady Chin, Japonii i do Centrum Kultury Koreańskiej przy Ambasadzie Korei.

N: Dopiero się rodzimy, więc tak naprawdę wszystko wychodzi w praniu. Teraz zaczyna się już coś dziać, ale natrafiałyśmy na dużo różnych przeciwności. Mówiono nam: „Wy jesteście za młodzi. Jesteście dziećmi, które się bawią w gazetę, to się nie uda.”

M: I o ile rodziny nam dopingują, to byłyśmy zaskoczone, ponieważ niektórzy czytelnicy fanpage też tak myśleli. Ostatnio nazwano nas nawet „gimbazą”.

W tym momencie musiałam przerwać wywiad, by spytać, czym jest „gimbaza”…

M: …to nowe popularne słowo, oznaczające niemądre nastolatki z gimnazjum.

N: Ja myślę, że te kłody, które ktoś nam do tej pory rzucał pod nogi jeszcze bardziej mobilizowały nas do działania. Gdyby w tamtym momencie ktoś przysłowiowo nie kopnął nas w tyłek, to…

M: … to byśmy się po prostu za to nie wzięły tak, jak należy. A prawda jest taka, że już nie raz miałyśmy ochotę walnąć to w kąt.

N: Przerabiamy to zresztą przy każdym numerze i przy każdym składzie. Co prawda za nami dopiero dwa, ale nie ominęły nas momenty, w których chciałyśmy to rzucić. Jednak znalazłyśmy na to sposób – wyszukujemy komentarze ludzi, którzy nam napisali, jak ważne jest dla nich to, że istniejemy i którzy dziękują nam za to, że piszemy i wydajemy. Zazwyczaj, gdy wróci się do rzeczy, które nas już raz wcześniej zdopingowały, to serce znowu robi się większe i ponownie nabiera sił. Mówimy sobie wtedy: dobra, robimy dalej. Trzeba to przejść i tyle.

M: Koniec końców ktoś to musi ogarnąć. Całościowo AOW jest moim pomysłem, choć teraz tworzy go dużo więcej osób. Niestety do dziś skoordynowanie wszystkich zaangażowanych w projekt ludzi jest strasznie męczące, a doświadczenia nierzadko tragiczne…

Oczywiście jest grupa osób, która robi to, o co się ich poprosi, ale czasami na reakcję czekam dosłownie miesiącami. Ostatnio musiałam przeprowadzić wiele rozmów na ten temat i zakończyło się tak, że razem z Natalią powiedziałyśmy niektórym stanowczo: „Macie zrobić to i to, albo pożegnacie się z magazynem.” Na szczęście dziewczyny wzięły sobie moje słowa do serca i zaczęłyśmy sporo działać, tym razem już wspólnie.

Ja rozumiem, że siedzę „na górze”, ale to nie oznacza, że mam wszystko robić sama. Do mnie powinno się wysyłać artykuły i sugestie, które mogę zatwierdzić. Mogę stworzyć tekst, który inni będą wysyłać do reklamodawców, potencjalnych sponsorów czy sklepów, w których chcemy się sprzedawać, ale ja nie jestem w stanie ogarnąć tego wszystkiego sama. Jestem taką osobą, która każdemu z chęcią pomoże, ale muszę widzieć inicjatywę z drugiej strony.

Mimo pojawiających się problemów jesteśmy bardzo wdzięczne całemu zespołowi za trud i pracę, które wkładają w AOW. Gdyby nie oni, ich pasja i czas, który poświęcają na pisanie artykułów, nie byłoby czego składać! Także chciałam z tego miejsca wszystkim bardzo podziękować: jesteście punktem wyjścia dla całości.

Równolegle z rozwijaniem dobrze funkcjonującego zespołu, dziewczyny muszą nieustannie pracować nad tym, jak wygląda ich pismo.

M: Po zebraniu ekipy, zaczęła się zabawa z robieniem składu magazynu, czyli siedzenie w programie InDesign. To jest długa i wyczerpująca przeprawa, droga przez mękę. Tyle razy coś nie pasuje, bo tu tło brzydkie, a tu coś innego źle… Na początku, gdy robiłam to zupełnie sama, było to naprawdę straszne.

Najzabawniejsze jest to, że nawet jak już dołączyła do mnie Natalia, jakoś nigdy nie pomyślałyśmy o tym, żeby poszukać w Internecie przykładowych magazynów i zobaczyć, jak się je robi. Efekt był taki, że kiedy na tydzień przed złożeniem pierwszego numeru znajoma graficzka w końcu podrzuciła nam jakieś sprawdzone pomysły, w kilka dni przed wydrukiem zmieniłyśmy koncepcję wizualną całego projektu. Nie spałyśmy do czwartej nad ranem, wstawałyśmy o dziesiątej i znowu do roboty.

N: To była taka zabawa pół na pół: ja miałam swoje obowiązki, a Martyna swoje. Każda pokazywała drugiej, co i jak zrobiła, i wspólnymi siłami dałyśmy jakoś radę. Wszystko robiłyśmy zdalnie przez Internet, więc musiałyśmy znaleźć narzędzia, które nam to umożliwią. Na przykład programy, które pozwolą nam na wzajemne podglądanie pulpitów, a do tego ułatwią szybką i klarowną komunikację.

Do tego dochodziła kwestia zgrania naszych wizji, jak to wszystko ma wyglądać. Wiadomo, każdy z nas ma inną wrażliwość estetyczną i obie inaczej widziałyśmy niektóre artykuły. Na szczęście dobrze się uzupełniamy i po ustaleniu wspólnych motywów wystarczyło, że wysyłałyśmy sobie zrzut ekranu z pytaniem „podoba ci się to?” i krótkim komentarzem, co należy poprawić.

M: To jest ogromnym plusem, bo rzadko można spotkać kogoś, kto potrafi się wstrzelić w gust drugiej osoby. Z pierwszą graficzką, jeszcze przy Kakusei Wave, w ogóle się pod tym względem nie dogadywałyśmy.

Martyna szybko przekonała się, że sama przyjaźń nie wystarczy, żeby stworzyć w pracy zgrany zespół. Z poprzedniczką Natalii musiała się szybko pożegnać, ale dobrze się stało – w końcu dzięki temu teraz razem wprowadzają magazyn na dobre tory.

N: Myślimy, że idziemy w dobrym kierunku. Cały czas staramy się szukać czegoś nowego. Znać trendy i wynajdywać to, co jest obecnie promowane na rynku. Nieustannie wysyłamy sobie linki z inspiracjami i przykładami tego, co się nam podoba.

Warto też powiedzieć, że nasz magazyn nie skupia się tylko na muzyce, choć od tego zaczynaliśmy. Teraz zależy nam na podglądaniu świata azjatyckiego z każdej możliwej strony. Chcemy pokazywać, jak funkcjonuje i przedstawiać go w ciekawy sposób. Na przykład, chciałyśmy trochę wejść w życie prywatne muzyków i zapytałyśmy niektórych o ulubioną potrawę, dzięki czemu mamy artykuł o „przekąskach w rytmie muzyki”. Małe rzeczy, ale nadają nowego spojrzenia na sprawę.

M: Przede wszystkim chcemy pokazać, że oni są zwykłymi ludźmi. Często gloryfikujemy naszych idoli, a przecież oni też muszą jeść czy czytać książki. To, co mi się podoba w Japonii to fakt, że kiedy muzycy wychodzą na ulicę, nikt ich nie zaczepia. Fani szanują to, że taka osoba ma swoje życie prywatne, więc jeśli nie jest na koncercie, to nikt do niej nie podejdzie. Oprócz białych turystów, oczywiście. To jest bardzo ciekawe, takie poszanowanie prywatności gwiazd.

Dokładnie takie podejście do sprawy pozwoliło mi nawiązać kontakty, których bym się nie spodziewała. Traktuję wszystkich na równi i oczywiście, mam szacunek do tego, co ci muzycy robią, ale uważam, że skoro wszyscy jesteśmy ludźmi, to jesteśmy na tym samym poziomie. Zawsze im się to podobało, co zresztą napisał mi jeden z gitarzystów, z którym się kontaktowałam. W tym świecie jest tak, że jeśli zachowujesz się jak podekscytowany fan, to zespoły podchodzą do ciebie jak do fana, a nie do osoby, z którą można poważnie współpracować.

Zresztą ludzie stamtąd są do nas przychylnie nastawieni i trochę się dziwią, że nic nie muszą płacić, żeby się znaleźć w naszym magazynie. W Japonii jest to spory wydatek, dlatego kiedy piszemy do jakiegoś zespołu z pytaniem czy możemy prosić o wywiad lub użyć ich zdjęć, to zawsze w odpowiedzi pytają: „A ile to będzie kosztować?”.

Kiedyś pewnie pójdziemy w kierunku pobierania opłat, ale na razie cieszymy się tym, że w ogóle udaje się wydawać AOW. Choć z drugiej strony może zrobimy to prędzej, niż później, bo żeby pismo było profesjonalne, potrzebujemy na to środków. Dlatego też już teraz szukamy sponsorów, z tym że nie tu, a w Chinach, Korei i Japonii. Wiadomo, że są u nas duże azjatyckie firmy, ale one mają już w Polsce wiele projektów i nie potrzebują się promować. Na pewno w Azji są takie, którym przyda się reklama na naszym rynku.

Równolegle powstaje wizja tego, żeby wywiady były dostępne również w wersji anglojęzycznej. Zrobiłam małe rozeznanie i okazuje się, że w USA nie ma pisma ogólnoazjatyckiego. To też jest rynek, który można podbić…

Z zachwytem słucham planów dziewczyn i tego, jak trzeźwo myślą o swoim projekcie. Niesamowite jest to, że cała wiedza biznesowa i marketingowa Martyny pochodzi z rocznych zajęć marketingu i zarządzania oraz ekonomii na… kierunku agroturystyka.

M: Docelowo chcemy stać się miesięcznikiem. Niekoniecznie z taką samą liczbą stron, bo obecnych sto osiem to zdecydowanie za dużo na miesięcznik. Tym bardziej, że my we dwie same robimy skład, a ten musiałby powstać w ciągu dwóch dni. Przewidujemy siedem dni na pisanie artykułów, trzy dni korekty i tydzień druku.

N: Tylko że czytelnicy już o to płaczą. Mówią, że nie chcą okrojenia i że wolą poczekać dłużej na gazetę, niż mieć ją częściej, ale kosztem niektórych artykułów. Zdecydowanie lubimy pytać naszych fanów o to, co lubią i co by chcieli zobaczyć w gazecie. Chcemy utrzymywać z czytelnikami kontakt. Nie chodzi o to, żebyśmy to tylko my cały czas coś od siebie dawali, chcemy też coś dostać w zamian, usłyszeć coś, co by nas mogło skierować na poążdane tory.

M: Ostatnio wypuściliśmy ankietę, badającą to, czy wolą więcej zdjęć, czy więcej artykułów. Dostaliśmy odpowiedź, że gazety są po to, żeby je czytać. Takim oto sposobem mamy ponad czterdzieści artykułów, choć są też fajne zdjęcia i plakaty.

N: I widać, że ludzie to doceniają. Drugi numer zarobił około pięciu tysięcy złotych w trochę ponad dziesięć dni. Ale wiadomo, że nie możemy na tym poprzestać.

Na razie robimy zamieszanie, gdzie się da. Każdy w redakcji ma określony zakres działań marketingowych. Jesteśmy obecni na różnych stronach i forach tematycznych, zawsze staramy się zostawiać ślad po tym, że istnieje coś takiego jak AOW. Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby informacja o magazynie trafiła do jak najszerszego grona osób potencjalnie zainteresowanych Azją.

Mamy też w planie pójść do centrów kultury w naszych miastach i zaproponować wykłady tematyczne. Może spotkania z redakcją czy szerszą prezentację zagadnień, o których pisaliśmy w magazynie, chcemy też trafić do szkół. Wiadomo, że mamy ograniczenia jeśli chodzi o PR i marketing, bo reklamy w mediach są drogie i nie stać nas na nie.

Cały czas szukamy wiedzy i podpowiedzi, bo czasem po prostu nie wiemy, w którą stronę kierować następne kroki. Jeśli wpływa do nas jakiś nowy pomysł lub sugestia, od razu działamy w tym kierunku. Każde spotkanie okołobiznesowe ma dla nas duże znaczenie i pozwala nam iść kawałeczek dalej w stronę tego, gdzie chcemy się znaleźć.

M: Trafiały się oczywiście i nieprzyjemnie słowa, ale one zawsze się pojawiają. Przy czym były to zazwyczaj słowa osób, które kiedyś się na kimś zraziły i teraz w ich opinii wszyscy i wszystko jest „be”.

N: Był strach i obawy, że będą osoby, którym magazyn się nie spodoba. Jasne, znajdzie się kilka opinii negatywnych, ale to zostanie przyćmione tym, że dostaniemy czterdzieści opinii pozytywnych. Za każdym razem, kiedy zaczynamy się dołować tzw. hejtami, na duchu podnoszą nas inni czytelnicy. I to jest najważniejsze, bo strach przed krytyką będzie zawsze.

M: To prawda, bałyśmy się opinii zwrotnej. Pierwszym, o czym pomyślałyśmy przed puszczeniem magazynu w świat, było nie to, czy na nim zarobimy, tylko co powiedzą o nas ludzie. Najważniejsze było dla nas to, czy AOW się przyjmie i sprzeda wśród czytelników. A potem okazało się, że się spodobało. Kolejne osoby zaczęły przekazywać sobie informację o nas z ust do ust, a sprzedaż rosła.

N: Tak naprawdę żyjemy jednak w ciągłym strachu, że to nam gdzieś umknie.

M: Że pismo się nie sprzeda i trzeba będzie wszystko zamknąć. Teraz plus jest taki, że sprzedaliśmy się na zero bez żadnych reklam. Minus taki, że właśnie reklam nie ma…

To one dawałyby nam jakąś pensję, którą mogłybyśmy przeznaczyć choćby na wyjazdy służbowe, które nam teraz opłaca wydawca. A to wiadomo, idzie od razu w koszt gazety. Im więcej wyjeżdżamy, a przecież musimy, bo trzeba się promować, tym więcej musimy zarobić na sprzedaży magazynu, żeby go spłacić. I tak w kółko.

Najgorsze i najlepsze zarazem jest to, że coraz głębiej w to idziemy. Głupio by było, gdybyśmy musiały teraz przestać. Wiemy, że zawiodłybyśmy muzyków, ambasady i przede wszystkim naszych czytelników. Przed nami wyboista droga i jeszcze sporo wyzwań, ale i tak uważam, że udało nam się już sporo osiągnąć. Ostatnio napisałam do fanów, że będziemy walczyć do końca i choćbyśmy mieli zostać przy samej wersji online, nie przestaniemy wydawać AOW.

Kiedy pokazały mi już, jak krok po kroku wzięły się za zorganizowanie magazynu, spytałam, co poradziłyby rówieśniczkom, nadal szukającym projektu, który poderwie je do działania.

N: Posłuchać głosu swojego serca, ja tak zrobiłam.

W pewnym momencie usiadłam i zrobiłam analizę tego, co tak naprawę sprawia mi w życiu przyjemność, co daje mi poczucie szczęścia i spełnienia. Potem tego, jak tam dojść. I miałam problem, bo za dużo rzeczy mnie fascynowało, nie wiedziałam, jak wybrać jedną ścieżkę. Rozmawiałam z osobami, które znalazły się na mojej drodze, a one powiedziały mi: „Przecież dla ciebie całym światem jest sztuka. Jak ty chcesz robić w życiu cokolwiek innego?”. Stwierdziłam, że jeśli nie uwierzę w siebie, to nie nabiorę tego rozpędu, który jest konieczny do działania. Tak naprawdę później poszło już z górki.

M: Jest wiele osób, które są inteligentne, ale zagubione. Niektórzy stawiają na to, żeby ktoś za nich przeżył życie, ale nikt tego nie zrobi. To ty musisz wybrać to, co chcesz robić i potem za tym iść.

Często ludziom brakuje też samozaparcia, żeby robić to, co lubią. Lubisz wbijać gwoździe w drewno? To idź, zbuduj sobie domek lub zbuduj komuś ławkę. Boisz się, bo nie wiesz, co rodzice powiedzą? Okej, ale to twoje życie. Rodzice nie pójdą za ciebie na studia i nie będą cię całe życie niańczyć, więc idź i rób to, co lubisz. Czy lubisz budować mosty, czy bawić dzieci – po prostu w to idź!

Czym jest sukces?

M: Spełnieniem marzeń.

N: Osiągnięciem tego, czego chcemy.

Jak tam dojść?


Obie: Przez Azję!