Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Im więcej kłód pod nogami, tym więcej frajdy

Poznajemy się w knajpie greckiej w Londynie, gdzie umówiła nas wspólna znajoma. Dla mnie ze studiów, dla niej z liceum w rodzinnym Wałczu. Wchodzi i od razu skupia na sobie uwagę wszystkich obecnych – jej pozytywna energia i radosny ton głosu wyróżniają ją z tłumu.

Ma dwadzieścia dziewięć lat i, jak sama mówi, narodziła się w tym roku na nowo. Aż trudno uwierzyć, że niecałe pół roku temu miało miejsce zdarzenie, które mogło zupełnie pokrzyżować jej plany na życie.

„O rany, to będzie ciężkie…” – od tych słów zaczyna odpowiedź na pytanie o to, co robi i jak do tego doszła. Rzeczywiście, jej życie bywało chwilami bardzo ciężkie, ale też fascynujące, zabawne i przerażające zarazem. To, co pozwala jej w tak młodym wieku powiedzieć, że spełniła swoje marzenia, to ogromna determinacja w dążeniu do raz postawionego sobie celu. Do tego pracowitość i zawziętość, które sprawiają, że słowa „to jest niemożliwe” działają na nią jak płachta na byka. Raz za razem udowadniała sobie i innym, że nie ma dla nich miejsca w jej słowniku. Nawet gdy zdaje się, że brakuje innych słów.

Niekończące się perypetie w kolejnych miejscach pracy, cudny związek z ukochanym mężczyzną, wymarzone studia, tragiczny wypadek i powrót w wielkim stylu. Do tego ogromne poczucie humoru oraz duży dystans do siebie i do przeszłości. Słuchając jej wiedziałam, że mam przed sobą niezwykłą osobę. Serce na dłoni z jednej strony, niespotykany wręcz upór z drugiej. Pokazuje, że można konsekwentnie i z determinacją dążyć do realizacji swoich planów, wcale nie idąc do nich „po trupach”. Można być odnoszącą sukcesy kobietą biznesu, a jednocześnie niezwykle ciepłą i kochającą osobą.

Jej historia jest dla mnie potwierdzeniem powiedzenia, że wielu ludzi przecenia to, co można osiągnąć w rok, ale nie docenia tego, co można zrobić w dekadę. Po dziesięciu latach od wyjazdu z Polski osiągnęła wszystko, o czym marzyła w dzieciństwie.

Widziałyśmy się tylko przez kilka godzin, ale od naszego spotkania, gdy tylko ktoś mi mówi, że czegoś nie można zrobić lub że ja nie dam rady czegoś osiągnąć, uśmiecham się do siebie i słyszę jej głos, mówiący: Ja ci jeszcze pokażę. Okazało się więc, że oprócz mnóstwa śmiechu i świetnego materiału, nasz wywiad dał mi coś jeszcze. Zobaczmy, co da Tobie.

Poznajcie Olę.

 


 

Pochodzę z Wałcza, bardzo małego miasta, które, wydaje mi się, ogranicza ludzi. Może nie wszystkie małe miasta to robią, ale Wałcz tak. Jest piękny, ale dla osób z wielkimi marzeniami i ambicjami… Ciężko tu do czegoś dojść samej, nie mając rodziny czy znajomych w odpowiednich miejscach.

A duże marzenia i duże plany miała na siebie i na swoje życie od zawsze.

Miałam takie marzenia, żeby dobrze mówić po angielsku, podróżować i czymś zarządzać. Już jako dziecko zrobiłam w domu bibliotekę i stworzyłam sklep spożywczy – budowałam wszelkie możliwe systemy, które mnie bardzo ciekawiły. Zaczynałam wiele projektów i mimo że może nie wszystkie kończyłam, zawsze miałam mnóstwo kreatywnych pomysłów.

Najpierw myślałam o tym, żeby pójść na studia na wydziale Turystyki i Rekreacji, więc po maturze zdawałam egzaminy do Poznania i do Wrocławia. Niestety zabrakło mi pół punktu, żeby dostać się na wymarzoną wtedy uczelnię we Wrocławiu.

Mała ciekawostka, która ma potem fajny finał – na egzaminie we Wrocławiu miałam ze sobą łańcuszek, który dostałam od mamy i którego nigdy nie ściągałam. Zdjęłam go dopiero przy wymaganych na egzaminie przewrotach w tył i przód. Wróciłam na dworzec PKP, z którego miałam wracać do domu, i nagle ocknęłam się, że go nie mam. Łańcuszek ten widział wszystkie moje nastoletnie przygody i był dla mnie bardzo ważny, więc wróciłam po niego z powrotem na uczelnię, ale niestety wszystkie drzwi były już zamknięte. Kiedy wróciłam nad ranem do Wałcza, mama powiedziała mi: „Dziecko, nic się nie stało. To znaczy, że kiedyś wrócisz do Wrocławia.”.

No ale wracając do mojej historii – zatrudniłam się w Poznaniu w pubie Lizzard King i, czekając na wyniki egzaminów, zastanawiałam się, co dalej. Nie dostałam się na studia, a zawsze chciałam bardzo dobrze mówić po angielsku, więc stwierdziłam, że wyjadę do Londynu jako au pair. W tym czasie bywał u nas pewien stały klient, który zagadał mnie któregoś razu i spytał się: „No Ola, to co zamierzasz robić, skoro nie zdałaś egzaminów?”. Powiedziałam mu o moich planach, na co on mi odpowiedział: „Wyjedziesz jako au pair i będziesz jak niewolnica. Nie wiesz też, na jaką rodzinę trafisz. Ja mam siostrę w Londynie, która szuka kogoś na pokój, więc może spróbujesz sama?”. Moi znajomi od razu uprzedzali mnie, że koleś może być alfonsem lub sutenerem lub że wdam się w złe towarzystwo, ale wyśmiewałam ich obawy.

Klient szybko dał Oli do zrozumienia, że nie zamierza jej do niczego zmuszać. Przekazał jej adres i numer telefonu swojej siostry, po czym zakończył temat.

To był rok 2003, kiedy nie byliśmy jeszcze w UE, więc wyjazd do pracy w Anglii był dla mnie nie do końca legalny, chyba że dostałabym pozwolenie na pracę. Zadzwoniłam do Danusi, siostry tego klienta, i powiedziałam, że chcę przyjechać. Powiedziałam rodzicom, że czekam na zaproszenie i że jeśli je dostanę, to pojadę. A jeśli nie, to nie pojadę. No i dostałam. Zarezerwowałam bilet w dwie strony i przyszykowałam historię dla urzędników emigracyjnych o tym, że jadę na wakacje. Ponieważ mój dziadek był w siłach powietrznych podczas II WŚ i miał zdjęcie na Trafalgar Square, wzięłam je ze sobą na wypadek, gdybym potrzebowała pretekstu na wjazd do Anglii. Wiele osób mówiło mi: „Oho, nawet ci się nie uda wjechać do UK!”. Pomyślałam więc: no i dobra, to ja wam pokażę, że wjadę.

Ładnie się uśmiechała na przejściu granicznym i do tego w miarę składnie mówiła po angielsku, więc udało się jej przejść. Tak zaczęła się przygoda.

Wiedziałam tyle, że po dotarciu do Londynu mam szukać dziewczyny z czarnymi krótkimi włosami i średniego wzrostu, czekającej na mnie na Victoria Coach Station. Była nią Asia, koleżanka Danusi. Jeden z największych dworców autobusowych w Europie, mnóstwo ludzi, a ty weź, kurczę, znajdź tę Asię. Wiele kobiet pytałam: jesteś Asia, jesteś Asia? Jakimś cudem się udało. Asia się ze mną wita i nagle pojawia się jakiś Libańczyk, z którym wsiadamy do dużego Land Rovera. Myślę sobie: pięknie, czyli jednak alfons. Ona twierdzi, że to jej chłopak, a ja myślę: teraz to już mam przegwizdane.

Nie wiedziałam, gdzie jadę. Modliłam się jedynie w duchu i próbowałam zapamiętać, gdzie jesteśmy, choć i tak na wiele by się to nie zdało. Wysiadając z samochodu patrzyłam, gdzie ewentualnie mogę uciekać i w którą stronę mam biec. Kiedy już weszliśmy do mieszkania, pomyślałam sobie, że przynajmniej są w miarę dobre warunki. Nawet jak mnie na jakiś czas przymkną, to nie będzie tak do końca źle (śmiech). Libańczyk sobie jednak po chwili pojechał, a zamiast niego miał przyjść Paweł, który podnajmował nam pokoje, no i Danusia. Jak się okazało, spałam w jednym łóżku z Danusią, Paweł na podłodze, a Asia na sofie w dużym pokoju.

Brzmi jak typowe lokum Polaków w Londynie sprzed dziesięciu lat, choć Ola słyszała historie o mieszkaniach, gdzie na zsuniętych materacach spało i po dwanaście osób w jednym pokoju. Podkreśla więc, że warunki były naprawdę całkiem dobre.

Danusia oprowadziła mnie tego dnia po okolicy, a kiedy wróciłyśmy ze spaceru, Paweł był już w mieszkaniu. Do dzisiaj pamiętam, jaki szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy weszłam do pokoju, i jak pomyślałam sobie: a ty, ja już taki uśmiech znam! Ja twoją dziewczyną na pewno nie będę!

Ale to właśnie Paweł był osobą, która pokazała mi Londyn, która pomogła mi się z nim oswoić. Życie, które prowadziłam wcześniej wyglądało zupełnie inaczej. Byłam bardzo aktywna fizycznie, moją świątynią były las i jeziora. A tu nagle ruch, ludzie, samochody i sam beton. Nie za bardzo umiałam się w tym odnaleźć. Paweł mnie przez to poprowadził. Staliśmy się przyjaciółmi, a z czasem okazało się, że jednak łączy nas coś więcej. Kiedy zaczynaliśmy od siebie odskakiwać, gdy nasi współlokatorzy wracali do mieszkania, to stwierdziliśmy, że coś jest chyba na rzeczy.

Miłość nie przyszła do nas od razu, ale dzięki temu przychodzi każdego dnia na nowo i jest jeszcze silniejsza. To chyba działa tak, że zamiast pojawić się nagle i nagle się wypalić, ona przyszła powoli i teraz rozlewa się między nami…

Życie osobiste Oli nabierało rumieńców, jednak z pracą nie było tak kolorowo.

Biegałam z CV, robiłam kopie listów motywacyjnych i poprawiałam swój angielski. Mimo że całkiem dobrze poszedł mi na maturze, to okazało się, że praktyczna znajomość języka w Londynie wygląda zupełnie inaczej.

Pierwszą pracę dostałam w kawiarni, w której managerka pomiatała nami jak psami, więc wytrwałam tam dwa tygodnie. Stwierdziłam, że nie dam się tak traktować. Znajomy znajomego Pawła powiedział, że ktoś kogoś szuka do jakiegoś baru z kanapkami na Sloane Square, w bardzo ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Małe miejsce, trzech pracowników, w tym dwóch właścicieli i jeden ich przyjaciel. W tym miejscu dostałam prawdziwą lekcję życia.

Jeden z mężczyzn, Albańczyk, z czasem stwierdził, że się we mnie zakochał, w efekcie czego musi mnie sobie przywłaszczyć. Mimo że starałam się załagodzić konflikt, który się na tym tle zaczął rodzić, wyzywał mnie od żyraf i idiotek. Było ciężko: wstawałam bardzo wcześnie rano, jechałam do pracy jak jeszcze było ciemno i wracałam jak już było ciemno. Praktycznie nie wiedziałam, co jest „u góry”, cały czas tylko metro, praca, dom. Albańczyk się na mnie zawziął, więc z nadzieją, że pomoże to załagodzić sytuację, stwierdziłam, że zaproszę go do domu na wódkę. Było to oczywiście totalną porażką.

Zamiast dać się ująć tym gestem, mężczyzna zaczął Olę zastraszać i odgrażać się, że ją zabije. Dziewczyna mocno się bała, ponieważ wiedziała, że nie trudno było dostać w nocy po głowie na londyńskiej ulicy, dzięki czemu mężczyzna mógł się czuć bezkarny.

Pewnego dnia, po ośmiu miesiącach pracy, siekałam w piwnicy warzywa na kanapki, gdy koleś wyciągnął nóż. Przytknął mi go czubkiem ostrza do gardła i powiedział do mnie: „Skoro ja cię nie mogę mieć, to nikt cię nie będzie miał. I co ty sobie myślisz, że ja nie zmienię twojej pięknej buźki? Bardzo szybko to mogę zrobić.”. Tak więc ja w szoku i w strachu złapałam drugi nóż, który leżał na stole i zrobiłam dokładnie to samo, mówiąc: „I co, myślisz, że jesteś taki mądry, bo trzymasz nóż? Myślisz, że ja nie potrafię zrobić tego samego?”. Wystraszył się, że posunął się zbyt daleko i upuścił nóż. Wyleciałam do góry lokalu i krzyczałam jak szalona. Skończyło się tym, że w ten sam dzień sikałam krwią, ponieważ przeżyłam taki stres i taki szok.

Jedynym powodem, dla którego Ola nie poszła zgłosić tego zdarzenia na policję był fakt, że pracowała w Londynie nielegalnie.

Ja się obawiałam zwykłej straży miejskiej i za każdym razem myślałam, że to policja. Kiedy latały gdzieś helikoptery, to ja panikowałam i dosłownie chowałam się pod łóżko, bo byłam pewna, że to mnie szukają. Wielu ludzi odczuwało wtedy podobny strach – takie były czasy. Jeśli cię znaleźli, to od razu zostawałaś deportowana i goodbye, koniec zabawy. W międzyczasie oszczędzałam więc każdy grosik i ciułałam najmniejsze nawet pieniądze, bo nie wiedziałam, co będzie dalej. Kiedy odeszłam z tej pracy, zaczęły się myśli: wyjeżdżać czy próbować dalej?

Z czasem staliśmy się sobie z Pawłem bliżsi i stwierdziłam, że jednak zostanę. Otworzyłam własną firmę sprzątającą, Aleksandra Cleaning, żebym mogła zostać legalnie zatrudniona, aczkolwiek działało to w dość specyficzny sposób, ponieważ w ramach swojej firmy poszłam pracować w barze winnym. Miałam podpisany kontrakt dla sprzątaczki, a pracowałam jako barmanka: Aleksandra Cleaning, w czym mogę służyć, jakie wino podać? Koleżanka do opisu mojego stanowiska dodała jeszcze: „Jak wyrzygasz, to posprzątam”. Jak się chce, to można (śmiech).

Tak samo jak we wcześniejszym miejscu pracy uważano, że skoro Ola brudzi sobie w pracy ręce, to można nią pomiatać.

Szorowałam ze złością te ich mikrofalówki i myślałam sobie: o wy… ja wam jeszcze pokażę! Kiedyś tu wrócę i zażyczę sobie kawę, a potem będę wybrzydzać jedną za drugą! Ze złości szorowałam te mikrofalówki jeszcze bardziej zawzięcie, więc tak w sumie, to nawet lepiej wykonywałam swoją pracę. Cóż, przynajmniej w barze z kanapkami było czysto.

Podobnie później, klienci i szefowie myśleli, że skoro serwuję wino, to nic więcej nie potrafię. Że ja nie umiem, że nie byłabym w stanie czegoś osiągnąć? – denerwowałam się i mówiłam: ja mam marzenia! Dajcie mi tylko szansę na lepszą legalną pracę, a ja sobie jeszcze w życiu poradzę.

Pracę barmanki straciłam, bo dopatrzyłam się, że wszystkie nasze napiwki znikały, bo ponoć zawsze był jakiś problem z kasą. Chciałam troszkę podbuntować pracowników, ale nie udało się. W dniu, w którym mnie wyrzucili z baru siedziałam na ławce w londyńskim City i płakałam. Patrzyłam na tych wszystkich ludzi, którzy chodzą w garniturach tam i z powrotem, i myślałam sobie: jestem na lodzie.

Udało mi się wtedy zaoszczędzić chyba z tysiąc funtów, moje pierwsze prawdziwe pieniądze. Zastanawiałam się: i co teraz? Załamka. Byłam zmęczona, wykończona, rozdygotana – postanowiłam pojechać do domu. Żeby utrzymać miejsce w pokoju Danusi, musiałam zapłacić cały miesięczny czynsz i wyszło w sumie na to, że wszystko, co odłożyłam, musiałam wtedy wydać na pobyt w Polsce.

Przyjechałam do domu i głowiłam się, po co ja mam do tego Londynu wracać. Z drugiej strony nie chciałam się poddawać i czułam, że muszę mieć na siebie jakąś strategię. Polska wchodziła już wtedy do UE, co otwierało przede mną zupełnie nowe możliwości.

Nie chciałam mieć ciągle brudnych rąk, więc wymyśliłam, że dobrze by było zostać recepcjonistką. Weszłam na portal Gumtree i szukałam ogłoszeń pracy. Jeszcze będąc w Polsce, wysłałam stos CV. Odpowiedziała mi tylko jedna firma, prywatna siłownia położona w bardzo ekskluzywnej dzielnicy. Przychodzili tu m.in. Elle McPherson, której pożyczyłam później na kawę ze Starbucksa, czy Robie Williams, który śpiewał dla mnie, kiedy wydawałam mu resztę. Spotkałam tam osoby piszące przemówienia dla królowej i parlamentarzystów, i ludzi pokroju Kena, który użyczał swojego głosu do ćwiczeń ze słuchu, wykorzystywanych w egzaminach znajomości języka angielskiego CAE. Przekonałam się o tym sama, kiedy później zdawałam ten egzamin (śmiech).

Przyjęli mnie do pracy, mimo że mój angielski był jeszcze wtedy stosunkowo cienki. Wszyscy trenerzy osobiści śmiali się, że mogą sobie gadać, a ja i tak nic nie zrozumiem. I rzeczywiście przez jakiś czas tak było. Kiedy oprowadzali mnie po siłowni i mówili: „You have to change the lightbulbs every week”, czyli „Musisz co tydzień zmieniać żarówki”, to ja sobie w notesiku zapisywałam l-a-j-t-b-o-l-b-s i potem sprawdzałam, co to jest. Albo jak ktoś coś pokazywał, starałam się zrozumieć z kontekstu: ok, skoro coś wkręcają dłońmi, to muszą to być żarówki, później sprawdzę, jak to się pisze.

Jeździłam tam skoro świt, żeby otworzyć lokal, ugościć klientów i uruchomić maszyny. Do tego wdrażałam z czasem nowe recepcjonistki i koordynowałam klub fitness. Oczywiście, oprócz formalnych obowiązków, musiałam też wysłuchiwać wszystkich żalów naszych członków. Zrobił się ze mnie taki lokalny psycholog, dzięki czemu poznałam fajnych ludzi. Do dzisiaj mam stamtąd wielu przyjaciół, a dodatkowo, tak na dobrą sprawę, znakomicie nauczyłam się dzięki temu angielskiego. Siedziałam na recepcji ze słownikiem i w każdej wolnej chwili, słowo po słowie, uczyłam się go na pamięć. Wiele osób widziało moją determinację i doceniało mój zapał i wysiłek, więc tym bardziej chcieli mi pomóc w nauce i poprawiali moje wypowiedzi.

Było również mnóstwo prześmiesznych historii. Raz poprosiłam któregoś z naszych trenerów osobistych o przeniesienie jakiegoś pudła i po fakcie chciałam go nazwać He-manem, jak ta postać z bajki. Pomyślałam, że skoro po polsku wymawiamy „himen”, to po angielsku „h” z „i” wymawia się pewnie „hajmen”. No i mówię szczęśliwa: „Wow, ale z Ciebie hajmen! Przeniosłeś dla mnie bardzo ciężkie pudło!”, a wszyscy dookoła mnie nagle stają dęba. Chłopak oniemiały pyta mnie: Co ty powiedziałaś?”, no to ja zaczynam znowu: „Noo, jesteś taki haj…”. „Nic już nie mów, nic już nie mów!” – uciął mnie natychmiast. Okazało się, że hajmen to po angielsku… błona dziewicza. Do dziś w trakcie spotkań wspominamy podobne historie. Najważniejsze jest to, że rzeczywiście nauczyłam się tam języka.

Ola stwierdziła, że chce spełnić kolejne marzenie i zdać wcześniej wspomniany egzamin CAE. Wydawało jej się, że jest na to gotowa.

Dowiedziałam się, na czym polega egzamin i okazało się, że chyba jednak wcale nie jest taki prosty jak myślałam. Na miesiąc przed terminem chciałam się zapisać do szkoły językowej, ale kiedy dali mi testy, żeby określić mój poziom, stwierdzili, że go nie zdam. Powiedzieli, że muszę poczekać jeszcze rok czy dwa, bo tyle zajmie mi przygotowanie się do poziomu CAE. Uprzejmie pokazałam im mentalnie gest tego, który w Moskwie skakał wzwyż i pomyślałam: to ja wam jeszcze pokażę!

Opłaciłam chyba trzy czy cztery lekcje z prywatnym nauczycielem, który zaznajomił mnie z testami. Poszłam na egzamin i zdałam. Miałam więc już swój certyfikat, ale cały czas szukałam siebie i tego, co chcę w życiu robić.

Na recepcji naszej siłowni rozmawiałam z bardzo różnymi ludźmi i okazało się kiedyś, że jest coś takiego jak human resources, czyli dział zasobów ludzkich. Zagłębiłam się ostro w temat i nagle odkryłam, że zajmując się HR mogłabym połączyć zamiłowanie do psychologii, ludzi i biznesu. Pomyślałam, że to jest to! Gdy tylko słyszałam, że ktoś pracuje w HR, od razu dopytywałam ją czy jego o szczegóły. Mówiłam też, że gdyby słyszeli o jakiejś możliwości pracy, to ja jestem zainteresowana.

Jedna z członkiń siłowni pracowała w początkującej roli asystentki HR. Gdy odchodziła z pracy, żeby kontynuować studia, zwalniało się jej miejsce.

To była posada w pięciogwiazdkowej linii lotniczej, bardzo dużej i kulturowo arabskiej firmie. Dostałam się na rozmowę o pracę z managerem regionalnym na Europę i mnie przyjęli. Znalazłam się w sytuacji „płyniesz albo tonaiesz”. Musiałam się nauczyć pisać korespondencję biznesową, ogarnąć, czym tak naprawdę jest HR i jak wygląda od strony praktycznej. Było to także wyzwanie pod względem kulturowym, ale bardzo dużo się nauczyłam.

Cały czas układałam sobie w głowie tę moją strategię na siebie i szukałam odpowiedzi na pytanie: co robić, żeby było lepiej? Bardzo ciężko pracowałam i bardzo dużo podróżowałam po całej Europie, jednocześnie uzyskując kolejne kwalifikacje w trakcie kursu w Chartered Institute of Personnel and Development, stowarzyszeniu dla profesjonalistów zajmujących się HR. Znowu musiałam się wiele nauczyć, choćby jak pisać artykuły w języku akademickim. Ślęczałam nad tym w domu i wkładałam dużo wysiłku w to, żeby do czegokolwiek samej dojść.

Po pewnym czasie zaczęłam czuć się raczej wykorzystywana i, przede wszystkim, niedoceniana. To, co robiłam i na poziomie, na jakim to robiłam, a także z kwalifikacjami, które miałam nie było w pracy wynagradzane. Pewnego dnia stwierdziłam, że mam tego dosyć i w ten sam dzień napisałam swoją rezygnację.

Była szczęśliwa, że zaryzykowała i odeszła.

Przeglądałam oferty pracy w Internecie i znalazłam rolę koordynatora działu HR w amerykańskiej firmie, zajmującej się rozwojem oprogramowania dla mediów cyfrowych. Od razu stwierdziłam: to jest rola dla mnie, to będzie moja praca.

Zrobiłam wszystko, żeby dotrzeć do agencji przeprowadzającej rekrutację i do osoby, która zajmowała się obsadzeniem tej pozycji. Doprowadziłam do spotkania, pomimo że już praktycznie zamknęli proces rekrutacji. Widząc moją determinację i to, z jakim przekonaniem mówię, że jest to praca dla mnie, zrobili wyjątek i już w ostatnim momencie dołączyli mnie do listy kandydatów. Miałam dużą konkurencję, chyba osiem osób, i trzy czy cztery rozmowy kwalifikacyjne. Przez telefon przekonałam do siebie zarząd w Stanach, szefową i wice- całego działu HR, a osobiście jedną z managerek zarządzających i osobę, która miała być moją bezpośrednią szefową. Pracę dostałam i byłam z siebie niesamowicie dumna, bo był to mój pierwszy większy sukces zawodowy.

Na dzień dobry dostałam ogromną odpowiedzialność za działania w firmie. Tutaj też płynęłaś lub tonęłaś. Ciężko było, ale nauczyłam się niesamowicie dużo i poznałam wspaniałych ludzi. W tym czasie skończyłam też studia, ponieważ zawsze miałam marzenie, żeby dostać dyplom wyższej uczelni.

Oczywiście, jako Olka Kombinatorka, stwierdziłam, że na tyle ciężko pracowałam, a byłam wtedy z firmą już trzy lata, że powinni poprzeć mój dalszy rozwój w ich organizacji i opłacić mi studia magisterskie. Padło na wydział psychologii organizacyjnej w Birkbeck University of London. Napisałam trzy uzasadnienia biznesowe, w których wykazywałam, dlaczego im się to opłaca: jak przydałoby mi się to do mojej roli, ile by ich to kosztowało i jak im się to zwróci.

Moja szefowa doceniała to, że w trakcie jej trzech urlopów macierzyńskich musiałam sobie ze wszystkim sama radzić i wsparła mnie przed zarządem. Udało mi się dostać pieniądze na czesne za pierwszy rok. W międzyczasie zbierałam środki na drugi rok na wypadek, gdyby mieli mi ponownie nie zapłacić. Ale zapłacili, ponieważ znowu ich do tego przekonałam, pomimo tego, że w Anglii panował kryzys, a my obcinaliśmy wydatki jak się tylko dało.

Sukces ten oznaczał jednak, że przez dwa lata praktycznie nie spała.

Moja normalna doba wyglądała tak, że w ciągu dnia zarządzałam posunięciami firmy w Europie, a wieczorem szłam na wykłady. Wracałam do domu o północy, brałam prysznic i siadałam do nauki, po czym znowu wracałam do biura. Czasem, na przykład, miałam czas do północy, żeby dostarczyć jakąś pracę egzaminacyjną, a już o trzeciej nad ranem wstawałam, żeby lecieć w delegację do Austrii. Tam prosto z lotniska jechałam do biura, w którym siedziałam do godziny dwudziestej. Potem obowiązkowa kolacja biznesowa, więc do pokoju wracałam późnym wieczorem, a rano znowu musiałam być świeża i uśmiechnięta, jednocześnie mając na uwadze to, że coś mnie właśnie omija na studiach. Bez wsparcia Pawła byłoby mi bardzo ciężko. Osoba, która dodaje nam sił i wierzy w nas bez względu na wszystko jest nie do przecenienia.

Udało mi się skończyć studia z dyplomem obronionym na szóstkę z wyróżnieniem, z czego jestem niesamowicie dumna. Na początku mówiono nam, żeby sobie w ogóle wybić z głowy, że ktoś szóstkę dostanie. Miało to być według nich nieosiągalne. Ale jeżeli ktoś mi mówi, że coś jest nieosiągalne, to jest to dla mnie dwa razy bardziej osiągalne – mam wtedy dwa razy większą determinację. W połączeniu z perfekcjonizmem sprawia to, że wszystko lubię robić jak najlepiej. Zawsze muszę być zadowolona z osiągniętego przez siebie standardu.

Tydzień przed zdaniem egzaminów i dostarczeniem pracy magisterskiej dowiedziałam się, że stracę pracę. To był szok. Teraz strony się odwracały: procesy, które przeprowadzałam dotychczasowo w pracy nagle dotykały mnie samej. Starałam się potraktować to w pozytywny sposób, jako okazję do doświadczenia procesu cięć stanowisk pracy z punktu widzenia pracownika. Widziałam tę sytuację jako coś, co mogłabym wykorzystywać w przyszłości, zamiast w się tamtym momencie załamywać.

Przeszła rozmowy m.in. z Google, Microsoft i Barclays, ale za bardzo się stresowała i nic dobrego z tego nie wyszło. Czasem jest odwrotnie, niż myślimy – kiedy człowiek stara się aż za bardzo, spodziewanych rezultatów brak.

Byłam tym wszystkim zmęczona. Dwa miesiące szukałam pracy i stwierdziłam, że skoro grudzień i tak jest na rynku pracy miesiącem martwym, to pojadę do domu na Święta. Paweł dojechał do mnie po kilku dniach i drugiego stycznia wracaliśmy do Anglii. Przejeżdżając przez Niemcy wpadliśmy w poślizg i mieliśmy wypadek samochodowy, który pokrzyżował wszelkie moje ówczesne plany.

Skończyło się bardzo nieprzyjemnie, pobytem w szpitalu, leżeniem dwa miesiące plackiem, ciężkim bólem i wielkimi innymi tego typu przeżyciami. Pierwsza diagnoza: wstrząśnienie mózgu, wstrząśnienie rdzenia kręgowego, porwane mięśnie i nerwy, zwichnięte kręgi szyjne i lędźwiowe, złamanie kości krzyżowej, która trzyma cały kręgosłup w miednicy, brak czucia w lewej dłoni i w prawej nodze. Poparzone dłonie, zbity nos, obdrapania i niemożność chodzenia. Totalny szok i trauma.

Trauma tym większa, że policjanci, którzy przyjechali na miejsce wypadku zamiast poszkodowanym pomóc, zaczęli ich zastraszać́. Zamiast wezwać́ ambulans, kazali im czekać́ na pomoc drogową na poboczu autostrady. Wtedy jeszcze Ola z Pawłem nie przypuszczali, w jak poważnym stanie była. Zanim dotarła do szpitala minęła doba.

Próbowałam się̨ produkować, że mnie boli, powtarzałam: meine Kopfe, meine Kopfe. Wszystko mnie bolało, więc pokazywałam Shmerze i Schmerze, ale oni to w dupie mieli. Bardziej byli przejęci autostradą. W obawie o konsekwencje karne w stosunku do męża, którymi zaczęli nam grozić, nie wezwaliśmy ambulansu. Zawsze stanę za Pawłem, więc powiedziałam, że nie wzywamy karetki, póki moje ręce i nogi trzymają się tułowia, to adrenalina utrzyma ciało w pionie. Lekarze w Polsce złapali się za głowy, kiedy o tym wszystkim usłyszeli.

Sami sobie zorganizowaliśmy samochód i pomoc drogową z Polski, ponieważ wykiwał nas ubezpieczyciel z Londynu, z którym się teraz zresztą sądzę. Odnaleźli nas w lesie po tym, jak przez dwanaście godzin siedzieliśmy w nocy pod betonowym mostem przy autostradzie. Przyjechała pomoc drogowa typu *uwa *uwa *uwa”, fajka za fajką i zacinającą się muzyka umc umc umc. Nie działały wycieraczki, padał deszcz. Siedem godzin tak do Polski jechaliśmy.

Kiedy Paweł widział, że mi głowa leci, bo z wyczerpania nie miałam już sił jej utrzymywać w pionie, drapał mnie po szyi. Kiedy się wybudzałam, zaczynałam płakać z bólu. Niestety po wypadku często jest tak, że ma się wrażenie, jakby się go znowu przeżywało. Cały czas powtarza się w głowie ten moment uderzenia i wraca cały szok, bo organizm próbuje ułożyć informacje, które do niego spływają i sobie z tym nie radzi. Na tym polega tak zwany zespół stresu pourazowego. Kiedy Paweł zawiózł mnie w końcu do szpitala, a ja doszłam do recepcji, nogi się pode mną ugięły. I to był koniec.

Kiedy Ola w końcu usiadła w bezpiecznym środowisku, nie dała rady już nawet samodzielnie wstać. Zaczęły się drgawki i paraliż.

Zrobili mi prześwietlenia i okazało się, że mam poważniejsze obrażenia niż się nam wszystkim zdawało. Nie było możliwości zrobienia operacji, ani założenia gipsu, trzeba było z tymi złamaniami po prostu leżeć i cierpieć. Powiedziano mi, że w ogóle nie wolno mi wstawać, a jeśli czegoś będę potrzebować, to mam dzwonić po pomoc. Tylko żeby jeszcze była tam sprawna obsługa… Momentami dzwoniłam zapłakana do Pawła i prosiłam, żeby mi pampersy przywoził. Sikanie pod siebie z powodu braku asysty było upokarzające. Dopiero po czterech dniach umyłam sobie zęby, w łóżku, oczywiście, bo ledwo mogłam podnieść rękę do góry.

Pamiętam, jakby to było dzisiaj, gdy trzeciego dnia śniło mi się, że jestem w Szwecji. Piję zmrożoną wódkę i jem śledzie w jakiejś ekskluzywnej restauracji na lodzie, po czym tańczę całą noc w klubie. Budzę się rano, a tu ledwo mogę oddychać, wszystko mnie boli i rwie, w ogóle nie czuję nogi. Nad głową wysięgnik ortopedyczny, do którego bym w życiu nawet palcem nie mogła dosięgnąć. Byłam bliska kompletnego załamania psychicznego.

I znowu Paweł sprawdził się niesamowicie. Jest moją skałą, zresztą oboje nią dla siebie jesteśmy. Kiedy w końcu usłyszeliśmy, że będę chodzić, wspieraliśmy się wzajemnie, mówiąc, że musi być dobrze. Choć w tamtym momencie modliłam się o to, żebym mogła choćby głowę obrócić, wiedzieliśmy, że któregoś dnia będzie koniec tego wszystkiego i że jak zacznę znowu chodzić, to już będzie super.

Przychodzi jeden taki dzień w życiu, a następnego nie mamy pojęcia, co się z nami stanie. Wszystko może się zmienić w oka mgnieniu.

Siódmego stycznia pierwszy raz wzięłam prysznic – trzymano mnie i myto, bo ja się w ogóle ruszać nie mogłam. Tego też dnia pierwszy raz postawiono mi nogi na podłodze i… człowiek… człowiek rodzi się na nowo. Widzi świat na nowo. Już wiedziałam, że skoro mogę chodzić, to się nie poddam. Będę walczyć.

Jak tylko zaczęłam chodzić o kulach i lekarz powiedział, że mogę stopniowo popróbować fizjoterapii, stwierdziłam, że to jest mój czas. Najpierw naświetlania, potem przez trzy tygodnie regularnie co drugi dzień basen. W bólach na nowo uczyłam się chodzić i utrzymywać balans. Kocham wodę i teraz pływanie było to dla mnie najlepszą terapią. Ludzie widzieli jak przyjechałam ledwo chodząca, a po miesiącu odstawiłam kule i zaczęłam powoli chodzić samodzielnie.

Kiedy poradziła sobie z pierwszymi trudnościami fizycznymi i mogła sobie dać trochę odetchnąć, wróciła do Londynu, by odebrać dyplom.

Przyjechali moi rodzice i dumni patrzyli, jak 25 kwietnia o własnych siłach przeszłam się po scenie. To było dla mnie największe zwycięstwo, którym cieszyliśmy się wszyscy razem. Ten moment był zwycięstwem pod paroma względami: spełniłam swoje wielkie marzenia, skończyłam studia, pokonałam strach, lęk i siebie. Przekonałam się, że wszystko mogę i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Wiem, jak wiele zależy ode mnie.

We wszystkim, co się dzieje staram się widzieć pozytywne strony. Dzięki wypadkowi i temu, że zostałam uziemiona, musiałam dać samej sobie czas i nauczyć się cierpliwości. W życiu nie stanęłabym z własnej woli w miejscu i nie miałabym okazji, żeby tak naprawdę przyjrzeć się samej sobie i pomyśleć o życiu. Pierwszy raz zaczęłam się uczyć dbać o siebie, słuchać swojego ciała i rozpoznawać sygnały, które mi daje.

Pokonując kolejne słabości i nieustanny ból, Ola przeszła najbardziej wyczerpujący z dotychczasowych procesów rekrutacji i w czerwcu rozpoczęła nową pracę. Zarządza działem HR w dużej, międzynarodowej firmie, z czego jest niesamowicie dumna, ponieważ robi to, czym się pasjonuje i co uwielbia.

Mimo że kocha swoje życie i obecną pracę w Londynie, w przeciągu najbliższych kilku lat planują z Pawłem powrót do Polski. A tak przy okazji, pamiętacie słowa mamy Oli, gdy ta zgubiła swój ukochany łańcuszek?

To jest jakieś przeznaczenie. Moja mama przepowiedziała mi, że wrócę kiedyś do Wrocławia. Kiedy wyjeżdżałam do Anglii, usłyszałam od niej: „Uważaj na siebie dziecko i życzę ci, żebyś przyjechała tam i spotkała miłość swojego życia, na którą zasługujesz.”. Mój mąż, poznany tego pierwszego dnia w Londynie, jest spod Wrocławia i planujemy tam wrócić. Zaczęliśmy nawet budować dom i już mamy gotowe fundamenty, więc jakbym miała ochotę się we własnym domu przespać, to mogę to zrobić. Na razie w namiocie, ale to już coś!

Tęsknię za Polską, chcę się czuć stuprocentowo u siebie. Wiem, że ludzie narzekają, że „Polska jest taka i owaka”, ale prawda jest taka, że wszędzie tak jest. Jesteśmy w Londynie i tu też są plusy i minusy. Kiedy będę w Polsce, może nie będę miała wszystkiego tego, co mam tutaj. Ale z drugiej strony, tam będę miała rzeczy, których nie mam w Londynie.

Mam plany, żeby wrócić za trzy, cztery lata. Dom, dzieci, rodzina – to jest dla mnie ważne. Niezależnie od tego, czy będę mogła mieć własne dzieci, czy nie. Jestem otwarta na miłość dla innych i chętnie zaadoptuję, jeśli będzie taka potrzeba. Będę kochać tak jak tylko będę potrafiła najlepiej.

Od samego początku moje motto brzmiało „co cię nie zabije, to cię wzmocni” i generalnie nadal wierzę, że tak będzie. Jeśli usłyszycie, że mnie szlag trafił, no to się już nie podniosę, ale przynajmniej – o ile jest to na tym świecie możliwe i będę gdzieś nad wami latać – będę latać szczęśliwa. Czuję się spełniona, kocham i jestem kochana. Kocham moich rodziców i bardzo ich szanuję. Cieszę się z relacji, jakie z nimi zbudowałam, bo nie zawsze tak było. Nauczyłam się przebaczać i kochać mimo wszystko. Nauczyłam się szanować to, co mam i dbać o swoje zdrowie. Cieszę się dniem bieżącym i wierzę, że zawsze może być lepiej. Sky is the limit.