Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.
Biała dziewczynka z północy
Poproszona o to, żeby w trzech słowach określić swoje obecne życie, natychmiast odpowiada: ciekawe, piękne, zaskakujące. Po krótkiej chwili zastanowienia dopowiada: „Jeszcze dodałabym ciężkie, mimo wszystko. Wiadomo, że nic fajnego nie przychodzi ot tak, ale to już jest czwarte słowo, więc… tamte trzy były ważniejsze”.
Nie zawsze było ciekawie, pięknie i zaskakująco. Przez znacznie dłuższy okres było ciężko, samotnie i depresyjnie, ale ona, jedynaczka z Warszawy, zdecydowanym tonem mówi, że było warto. Jako córka nauczycielki i inżyniera, od najmłodszych lat uczona była, że najważniejsza jest dobra edukacja i że powinna zostać prawniczką czy lekarką. W dzieciństwie najbardziej ciągnęło ją w stronę muzyki, ale ta pozostawała jedynie w sferze marzeń, ponieważ nie wpisywała się w nurt oczekiwań rodziny i otoczenia.
Wybór gimnazjum i liceum jak najbardziej spełniał te oczekiwania – szkoły z wykładowym językiem francuskim, jedne z najlepszych w mieście. Etap ten wspomina dobrze, choć – jak sama mówi – to nie było do końca dla niej. Ciągnęło ją nie do francuskiego, a… do hiszpańskiego. Do końca liceum szukała drogi, która pozwoliłaby jej połączyć to, co kochała z jednoczesnym zaspokojeniem wymagań najbliższych. W efekcie czuła się jedynie coraz bardziej zagubiona.
„Mnie po prostu zawsze ciągnęło i w stronę muzyki, i w stronę hiszpańskiego. Wszystkiego, co hiszpańskie. Nie było to jednak sprecyzowane. Teraz, starsza i mądrzejsza, wiem, że ten brak precyzji brał się z bardzo niskiego poczucia własnej wartości. Myślałam, że tylko super popularne dziewczyny mogą robić w życiu to, czego chcą. Nie ktoś taki jak ja.”
Zdradzę Wam, że dziewczyny, o których mówi, znam i ja, bo tak się składa, że w szkole podstawowej chodziłyśmy do tej samej klasy. Ze zdziwieniem więc słucham o jej doświadczeniach – w moich oczach była wtedy prymuską, która pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny i zawsze osiągała to, czego chciała. Teraz jest w nich przykładem dzielnej i pozytywnej młodej kobiety.
Jej historia zainspirowała kilka lat temu pomysł stworzenia serii wywiadów z osobami, które rzuciły wszystko, żeby poświęcić się spełnianiu marzeń́. To właśnie ten pomysł i ta historia są w pewien sposób podwaliną tej książce. Nasza rozmowa była pierwszą, którą przeprowadziłam pod kątem „Polki” i, zupełnym przypadkiem, znalazła się w pierwszym rozdziale, który przeczytacie. Bohaterka ta pokazuje, że nasza przeszłość nas nie definiuje – w każdym momencie mamy moc dokonywania zmian i podążania za naszym szczęściem. Jej historia uwrażliwia na to, że człowiek to dużo więcej niż łatki, które się mu przylepia i przypomina, że jeśli nie zatrzymamy się i nie odbędziemy z kimś szczerej rozmowy, nie mamy podstaw, by go osądzać lub szufladkować.
Poznajcie Kasię.
Jak ja siebie widziałam? Ja ci mogę powiedzieć, jak ja się czułam: czułam się inna, nieprzystosowana do grupy. Zawsze z boku, niezrozumiana. Nie byłam jakoś specjalnie szykanowana, ale to, że byłam prymuską stawiało mnie na przegranej pozycji wśród dzieciaków. Wiadomo, dorośli to uwielbiali, a dzieci są jakie są… Przede wszystkim czułam, że mam jakieś inne wyobrażenia i oczekiwania wobec świata, a to, czego pragnęłam, to były jakieś bajkowe rzeczy. Nie takie, które naprawdę mogłyby się spełnić.
Właściwie całe szczenięce lata spędziłam przyjaźniąc się z bohaterami książek i filmów, żyjąc w takim trochę wymyślonym świecie. Chciałam, żeby rzeczywistość była bliższa temu, o czym czytałam czy co widziałam u Disneya, niż temu, co było na około mnie. Nie do końca wiedziałam, kim ja właściwie jestem, co ja chcę robić, po co ja jestem. Z jednej strony zaniżone poczucie własnej wartości i tęsknota za czymś, co wydawało mi się nierealne: za przyjaźnią, miłością i robieniem tego, co sprawia radość. Z drugiej strony narzucone oczekiwania i bardzo wysokie wymagania moich rodziców.
W podobnym stanie żyła przez kilka lat – aż do momentu, gdy pierwszy raz próbowała odebrać sobie życie.
To się łączy z czymś, co mnie spotkało, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Tragedia, z którą nie mogłam sobie w żaden sposób poradzić. Niestety nie dostałam wtedy żadnej pomocy i myślałam, że mój świat się skończył. Miałam piętnaście lat, gdy stwierdziłam, że dłużej tego nie wytrzymam.
Rok po tym wydarzeniu coś w niej pękło i z dnia na dzień stwierdziła: Pierdzielę to i idę tańczyć! Tańczyć uwielbiała od zawsze, ale kiedyś od kogoś usłyszała, że się do tego nie nadaje. Taka krytyka wywiera na nas piętno na całe życie.
Mam teraz taką zasadę, że choćbym miała po raz miliardowy powtórzyć komuś dobrą rzecz, to ją powtórzę. Jeżeli komplementy i pochwały wychodzą z serca, to zawsze mają wartość. Dobre słowo może być tym, co da komuś nadzieję, może być impulsem niezbędnym do tego, żeby ktoś się mimo wszystko nie poddawał. Dobre słowo może dosłownie uratować życie.
Idąc na zajęcia salsy, Kasia po raz pierwszy w życiu pozwoliła sobie na odkrywanie tego, co chce, a czego nie chce. Jej świat stanął do góry nogami.
Zanim trafiłam na salsę bałam się świata zewnętrznego. Obawiałam się dziewczyn, które były ładne, dobrze ubrane, zadbane i adorowane. To zupełnie nie byłam ja. Po wielu latach bycia we wspólnocie kościelnej miałam również przekonanie, że czerpanie przyjemności z życia jest czymś złym.
Nagle odkrywam tę salsę i szok – okazuje się, że ludzie tak po prostu korzystają z życia i cieszą się nim. Poznałam fantastyczne osoby, kompletnie inne od tych, które znałam do tej pory. Nowi znajomi byli też ode mnie sporo starsi, więc automatycznie, poprzez identyfikację z grupą, zmieniła się moja perspektywa postrzegania świata. Przeżyłam dwa lata kompletnej fascynacji tańcem oraz stylem życia skupionym na przyjemnościach. To brzmi jak coś nagannego, prawda? A nie jest. Hedonistyczne podejście do życia nie musi być złe i wcale nie wyklucza się z wartościami takimi jak altruizm, empatia czy zdrowy rozsądek.
Coś się w niej obudziło, a do głosu doszły pragnienia, które Kasia tłumiła w sobie przez lata. Uwielbiała salsę, ale cały czas czuła, że to dopiero początek.
Od zawsze wiedziałam, że chcę tańczyć flamenco. Odkąd byłam malutka i nie miałam nawet pojęcia, czym jest flamenco, fascynował mnie dźwięk kastanietów. Za każdym razem, gdy je słyszałam, coś się we mnie działo. Po dwóch latach tańczenia salsy, to był 2006 rok, przypadkowo wylądowałam na koncercie flamenco mojej późniejszej mentorki, Marty Dębskiej. Gdy pierwszy raz świadomie zobaczyłam flamenco, trafiło mnie jak grom z jasnego nieba. Niesamowite uczucie. Pamiętam, że zmiękły mi nogi, a ja cała się trzęsłam od natłoku intensywnych emocji. Następnego dnia pojechałam do szkoły prowadzonej przez Martę i błagałam, żeby zgodziła się mnie przyjąć do swojej grupy. Zapisy były już dawno zakończone, w grupie brakowało miejsc, a dodatkowo zajęcia nie były dla osób początkujących, ale udało mi się ją przekonać.
Przez cztery lata tańczyłam coraz intensywniej, aż doszłam do dwunastu godzin zajęć tygodniowo, mając jednocześnie na głowie pracę i studia. Wsiąkłam, a flamenco stało się dla mnie wszystkim. To był zwrot o sto osiemdziesiąt stopni – z osoby, która siedziała tylko w książkach i nie miała, czy raczej właściwie nie wiedziała, czy i jakie ma pasje, stałam się osobą, której w ogóle nie widać na uczelni.
Na studia oczywiście poszłam. Miały być kompromisem między oczekiwaniami rodziców, a tym, czego ja chcę. Trafiło na Międzywydziałowe Studia Europejskie, mieszankę kultury i prawa, wciąż dość prestiżowy kierunek. Teraz już wiem, że nigdy więcej na podobną ugodę nie pójdę – jak czegoś nie czujesz, to ci to po prostu nie wyjdzie i tyle. Tak właśnie było z moimi studiami.
Na korytarzu uczelni znalazłam ulotkę o wyjazdach połączonych z nauką hiszpańskiego, więc po pierwszym roku studiów pojechałam na wakacje do Hiszpanii. Miał być kurs hiszpańskiego, a skończyło się tak, że po pierwszych dwóch tygodniach spędzonych na zajęciach w Alicante przeniosłam się do Andaluzji i od tamtego momentu w szkole językowej pokazałam się może raz. Pierwszej nocy w Grenadzie trafiłam na spektakl flamenco, który mnie kompletnie zaczarował. Tak poznałam moją przyszłą nauczycielkę, dzięki której później trafiłam do szkoły flamenco, z którą się bardzo związałam. Szkolny hiszpański poszedł w odstawkę, a języka zaczęłam się uczyć na ulicy. I, przede wszystkim, zaczęłam tańczyć.
Po tych sześciu tygodniach wróciłam do Polski i nic już nie było takie samo. Okazało się, że ten mój wyśniony świat – nieprzewidywalny, w którym działa się spontanicznie, a ludzie uśmiechają się do życia, zamiast narzekać i marudzić, tak jak tutaj – istnieje. I jak ja miałam wrócić do mojego życia w Warszawie? Do tej szarej rzeczywistości, w której coraz więcej czasu i energii musiałam poświęcać na studia, których zaczynałam nienawidzić?
Nie miałam wtedy jeszcze odwagi, żeby podjąć radykalne kroki i wszystko to rzucić, więc zaplanowałam sobie rozpoczęcie Iberystyki. Dopiero z perspektywy czasu widzę, jaki to był idiotyzm. To było danie sobie plastikowego surogatu tego, czego tak naprawdę chciałam. Próba zbycia samej siebie, która po prostu nie wyszła.
Próba ta nie wyszła do tego stopnia, że Kasia nie miała już sił i chęci, by dalej brnąć w życie, które znała. Przypłaciła to ostrą depresją i powrotem myśli samobójczych.
Wiem, że wiele osób myśli o podobnym kroku, a dodatkowo ludzie wstydzą się tego, że potrzebują pomocy. Ja się bardzo wstydziłam tego, że sama nie radzę sobie z moimi problemami. Jeżeli mogę coś powiedzieć tym, którzy są zagubieni: o pomoc trzeba prosić wprost. Jak jedna osoba odmówi, to trzeba prosić kolejną, i kolejną. Są rzeczy, z którymi sobie po prostu same nie poradzimy i to nie jest żaden powód do wstydu. Co więcej, prośba o pomoc jest, tak naprawdę, powodem do dumy – to oznaka, że próbujemy coś zmienić, nawet pomimo tego, że jest ciężko i spotykają nas takie, a nie inne rzeczy.
Jako dziecko i jako nastolatka wycierpiałam bardzo dużo. Dopiero teraz, jako człowiek dorosły, uczę się na terapii kochania siebie, poczucia szczęścia i zdrowych relacji z drugą osobą. Do wszystkich, którzy są w przysłowiowej „dupie”: trzeba pukać tak długo, aż w końcu ktoś nam otworzy. Inaczej się nie da.
Odczuwałam, i nadal czasem odczuwam, lęk i uczucie niepewności, czy osoba z taką przeszłością i z tak ogromnymi ranami jak ja może być szczęśliwa, czy można to wszystko przeskoczyć, ale muszę w to wierzyć.
Po roku Kasia znowu trafiła na wakacje do Hiszpanii.
W Marbelli, gdzie pracowałam, żeby zarobić na późniejsze lekcje flamenco, potrącił mnie samochód. Cudem nie odniosłam większych obrażeń, jednak w jednym momencie całe życie przeleciało mi przed oczami. Tym razem nie z mojego wyboru. Do dzisiaj wspominam to wydarzenie jak jakiś horror. Byłam tam kompletnie sama, do tego przerażona i wycieńczona pracą ponad siły. Mój hiszpański nie był jeszcze wtedy na tyle dobry, żebym rozumiała wszystko co mówili do mnie lekarze czy policja. To jedno wydarzenie trwale zmieniło perspektywę, z jakiej postrzegam rzeczywistość.
Prosto z Marbelli wyjechałam do Grenady i do mojej ukochanej szkoły flamenco, a powrót tam był jednym z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Od tego momentu wsiąkłam we flamenco tak bardzo, że nie było już takiej rzeczy, której nie mogłabym dla niego poświęcić. Zrozumiałam, że życie jest tylko jedno i szkoda mi było każdej minuty, której nie poświęcałam mojej pasji. W pół roku po powrocie do Warszawy po prostu przestałam chodzić na uczelnię, choć nadal czułam ogromny stres wywołany tym, że już wiedziałam, czego chcę, ale nie pokrywało się to z presją moich zobowiązań i wymagań innych. W rezultacie tak bardzo się rozchorowałam, że już nie byłam w stanie ani dobrze trenować, ani dobrze się uczyć, ani dobrze pracować. Przeszłam rok potężnego załamania i, o dziwo, to właśnie wtedy zrobiłam największy postęp w tańcu.
Byłam wariatką. Przychodziłam po północy z zajęć, po czym odsuwałam meble w salonie i potrafiłam wyciągnąć moją sześciokilogramową suknię z trenem i tańczyć w niej do trzeciej nad ranem, po czym rano znowu lecieć do szkoły. W trakcie profesjonalnego koncertu finałowego, organizowanego przez naszą szkołę flamenco na koniec roku, na jedenaście choreografii zatańczyłam osiem. Dzisiaj sama nie wiem jak ja fizycznie tego dokonałam. To była już taka obsesja, że granice i bariery przestały istnieć. Jednak kiedy oddałyśmy ostatnie tupnięcie na scenie, zeszłam z niej i padłam.
W wakacje znów miałam jechać do Hiszpanii, ale tym razem na praktykę zawodową do mojej szkoły w Grenadzie. W zamian za pracę na recepcji mogłam uczęszczać na zajęcia taneczne, miałam też zapewnione zakwaterowanie. Wyjeżdżałam z Polski jakby pusta emocjonalnie i bez większej radości, a dla tancerki flamenco brak emocji jest tragedią. Flamenco mówi o prawdzie i o emocjach, o byciu sobą, a ja ich od kilku miesięcy nie czułam. Wszystko się zmieniło, gdy w Andaluzji poznałam pewną tancerkę, której taniec był dla mnie na tamtą chwilę najpiękniejszą i najbardziej doskonałą rzeczą, jakiej w ogóle kiedykolwiek doznałam. Wywołał silne i czyste emocje, trafiające prosto w serce, przeżyłam całkowite katharsis. Pamiętam, że kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłam na scenie, poczułam emocje ze środka mojej istoty. Nogi mi się trzęsły, a łzy same płynęły. Znowu odżyłam.
Początkowo miałam zostać w Hiszpanii trzy miesiące, ale szybko zaczęłam kombinować, jakby tam zostać na pół roku. Okazało się, że istnieje opcja wzięcia dziekańskiego urlopu zdrowotnego, dzięki któremu mogłabym wrócić do Polski dopiero w grudniu, wtedy też dokończyć pisać pracę, pozdawać egzaminy i obronić się. Zdecydowałam się zostać. Gdy niecałe dwa tygodnie po rozpoczęciu praktyki w Grenadzie i po zobaczeniu występu tamtej tancerki zaproponowano mi przedłużenie praktyki o kolejne pół roku, w ogóle się nie zastanawiałam. Nie myślałam o tym, że oznacza to skreślone studia i zostawienie całego warszawskiego życia za sobą. To była chyba najlepsza i zarazem najbardziej przerażająca decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam.
Ta spontaniczna i nieprzemyślana decyzja podyktowana przez serce sprawiła, że Kasia w końcu poczuła się wolna. Pojawiło się sporo wyzwań, ale ona czuła, jakby spadły kajdany, którymi do tej pory wiązała sobie ręce. Wróciła radość życia, a wraz z nią pojawiło się poczucie, że w końcu jest kowalem własnego losu.
Zaczął się taki naprawdę idealny, choć niełatwy, rok. Moje zajęcia kończyły się późno wieczorem, a ja zostawałam i ćwiczyłam dalej. Czasami było tak, że sypiałam w studiu. Rano wstawałam do pracy, zawsze z uśmiechem, i tak w kółko. Wiecznie bolały mnie wtedy stopy od stepowania… To był najpiękniejszy okres w moim życiu.
Na początku byłam przerażona rozmową z rodzicami, ale po krótkim czasie przekonałam się, że wszystko jest dużo prostsze, niż początkowo przypuszczałam. Przeszkody już nie istniały i najważniejsze było, że robiłam dokładnie to, o czym marzyłam. W ogóle nie zastanawiałam się, co ze mną dalej będzie, mimo że wcześniej obawiałam się, że będę czuła strach o swoją przyszłość.
Jedyne obawy dotyczyły tego, co powiedzą moi bliscy i jak w nich to uderzy. Poza tym w głowie kołatało mi jedno pytanie: „Czy ja sama nie wzbudzę wobec siebie tak ogromnego poczucia winy, że w końcu wrócę do starego życia?”. Jakby nie było, porzucałam ambicje zaszczepiane we mnie od maleńkości: że trzeba iść na studia, że trzeba mieć na nich fantastyczne wyniki, że trzeba po nich znaleźć „dobrą” pracę.
Myślę, że nie odczuwałam lęku o przyszłość dlatego, że byłam w końcu gotowa, żeby żyć chwilą. Nie chciałam już więcej myśleć i nie chciałam nic więcej planować. Kiedy człowiek staje przed podobną decyzją, zdaje sobie sprawę, że musi postawić na własne szczęście. Nie ma już wtedy myślenia o tym, co powiedzą inni i jak zareaguje otoczenie.
Wszystko zaczęło się samo układać, a po niedługim czasie spełniło się kolejne marzenie Kasi – dostała pracę w tableo.
To jest swego rodzaju teatr flamenco. Miejsce, w którym co wieczór odbywają się spektakle, w trakcie których można sobie coś zjeść. Jest turystyczne, owszem, ale nadal bardzo autentyczne. Pracowałam z cyganami w dzielnicy Sacromonte, a ci ludzie po prostu oddychają tym moim flamenco. Mogłam tego dotknąć i żyć tym przez parę miesięcy. To było prawdziwe i organiczne, niemalże pierwotne. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy i piliśmy, bo tam alkohol lał się strumieniami. Oni robili coś, czego wcześniej nigdzie nie zaobserwowałam – czerpali paliwo z używek. Sama nie przekraczałam pewnych granic, podyktowanych przez zdrowy rozsądek, i trzymałam się z daleka od narkotyków. Ale taki cygan – on musi się napić, albo on musi zaćpać, bo wtedy ta jego sztuka jest jeszcze bardziej rozdzierająca i jeszcze bardziej prawdziwa. Nie wiem, z jednej strony to jest smutne i przerażające, a z drugiej fascynowało mnie i fascynuje nadal.
Mogłam uczestniczyć w takich naprawdę bardzo intymnych i osobistych momentach, co jest dla mnie niesamowite. U nich życie prywatne i flamenco jest po prostu jednym i tym samym. Czuję się bardzo wdzięczna losowi, bo przeżyłam coś, o czym kręci się filmy. „Mała, biała dziewczynka z północy”, jak o mnie mówili, została zaakceptowana.
Dziś z dumą i wdzięcznością myśli o momencie, w którym zdecydowała się tam zostać. Nie boi się już sama siebie chwalić i przyznawać otwarcie, że zrobiła coś dobrego.
Bo wiesz, trzeba siebie chwalić, jeśli się coś dobrze zrobiło. Tym bardziej, jeśli zrobiło się to na przekór innym i mimo że inni twierdzili, że nie wyjdzie ci to na dobre. Cały świat mi powtarza, że zrobiłam głupotę. Nieskończone studia, kawał czasu wyjęty z życiorysu. „Co z tego, że przeżyłaś jakieś niesamowite dwa lata w Hiszpanii, jak teraz masz dwadzieścia sześć lat i jesteś dopiero na pierwszym roku studiów?”
A ja właśnie w tym momencie myślę, że to, co zrobiłam było fantastyczne i jestem sobie głęboko wdzięczna za odwagę, którą wtedy miałam. Do momentu tamtej decyzji zawsze wszystko bardzo analizowałam. Teraz już jest tego analizowania mniej. Kieruję się nową zasadą, a właściwie cytatem z piosenki: „Niech serce będzie moim kompasem, a śmiech przewodnikiem”. Teraz, jeżeli czegoś chcę albo czuję, że gdzieś mnie woła serce, to po prostu idę w to po łeb, po szyję. I to są najlepsze rzeczy, które sama dla siebie robię. Nie po trupach, bo nie zrobiłabym czegoś, czego konsekwencją byłaby czyjaś krzywda, ale kroczę odważnie w kierunku moich marzeń.
W końcu nadszedł koniec etapu fascynacji światem flamenco. Kasia nie umie powiedzieć, dlaczego, ale coś się w niej zmieniło.
W pewnym momencie, jeszcze będąc w Grenadzie, zaczęłam czuć się nieszczęśliwa i ograniczona. Zaczęłam tęsknić za wielkim światem, za musicalem, nawet za zwykłymi rozmowami o literaturze czy filmie. Na Sacromonte ludzie są prości, co jest piękne i ożywcze, ale po pewnym czasie już mi nie wystarczyło. Jestem kim jestem – dziewczyną z dużego miasta, po dobrych szkołach i o szerokich zainteresowaniach. Nie mogłam dłużej zaniedbywać tej części mojej osobowości. Jednocześnie bardzo, bardzo ciężko było mi zrezygnować z życia tam, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że coś takiego mi się drugi raz nie przydarzy. Takie rzeczy dzieją się w filmach, a nie w realnym życiu, dlatego właściwie cały czas chodziłam jak we śnie i bardzo trudno było mi się z tym świadomie pożegnać.
Czułam, że zbliża się moment, w którym powinnam pójść dalej i powodowało to we mnie ogromne poczucie winy. W końcu postanowiłam, że wracam do kraju. Dałam sobie miesiąc na zamknięcie wszystkich spraw i kupiłam bilet do Polski. Długo miałam wyrzuty sumienia, ale w końcu zrozumiałam, że wszystko w życiu przychodzi i odchodzi. Nawet miłość, ludzie czy marzenia. A moje marzenie o flamenco zaczęło po prostu blednąć.
Koniec końców flamenco nauczyło ją czegoś dużo bardziej wartościowego niż zwykła pewność siebie.
Dopiero ostatnio poczułam to, czego flamenco próbowało mnie nauczyć przez te wszystkie lata: jedyną rzeczą, która się naprawdę liczy jest to, co jest autentycznie twoje. To może być brzydkie, brudne czy niegodne podziwu w oczach innych ludzi. Ale tak długo, jak jest to twoje, tylko i wyłącznie twoje, jest jedyne i niepowtarzalne. I to właśnie w tym tkwi tego wartość.
To, co u nas zapakowane jest w sreberko i upchnięte głęboko w środku, ten mrok, który gdzieś tam w każdym z nas jest, a którego nie chcemy nikomu pokazywać – cyganie o nim otwarcie mówią. Dlatego ich flamenco jest takie autentyczne. To było coś, czego ja nigdy nie rozumiałam. Mój problem z flamenco wynikał z tego, że ja nigdy się nie akceptowałam, więc nie mogłam tego dotknąć ani osiągnąć. Moi nauczyciele zawsze mnie ganili i mówili, że mam wyluzować i po prostu być sobą, ale ja nie rozumiałam, co to znaczy „być sobą”. Nie rozumiałam, czym jest akceptacja siebie.
Dopiero teraz, po siedmiu latach nauki, w kwietniu tego roku po raz pierwszy zatańczyłam prawdziwe flamenco. To był pierwszy raz, kiedy wyszłam na scenę, totalnie pomyliłam kroki i miałam to gdzieś, ale tak naprawdę gdzieś. Co więcej, byłam zadowolona, że się pomyliłam, bo zatańczyłam tylko i wyłącznie tak, jak mi zagrało w duszy. Chciałam opowiedzieć tym tańcem o tym, co przeżyłam. A jako że to co przeżyłam nie było łatwe, to nawet sobie pokrzyczałam w trakcie… Zeszłam ze sceny i wiedziałam, że właśnie osiągnęłam to, czego zawsze pragnęłam: zatańczyłam prosto z serca.
Jak się później okazało, oddanie się jednej pasji pozwoliło Kasi dokopać się do kolejnej, jeszcze głębiej skrywanej i bardziej stłamszonej.
W moim życiu jest taniec, ale jest jeszcze śpiew. Dzisiaj już wiem, że w samej muzyce dla mnie od zawsze największą miłością był śpiew. Ja nieustannie śpiewałam, pewnie pamiętasz, uwielbiałam to. Chyba po to tak długo byłam we wspólnocie kościelnej, żeby mieć okazję śpiewać. Jednak i tu, jak w przypadku tańca, ktoś mnie kiedyś mocno skrytykował i uwierzyłam, że się do tego nie nadaję.
Dopiero teraz do tego wracam, ponieważ dopiero teraz jestem na to gotowa – w dużej mierze dzięki przebywaniu z cyganami, którzy są po prostu tacy, jacy są i akceptują samych siebie bezwzględnie. Nie ukrywają tego, kim są i może to właśnie dlatego mamy na ich temat tak negatywne stereotypy.
Przez prawie całe życie towarzyszyła mi obawa, że nie mam w sobie tego, co jest potrzebne, żeby dobrze tańczyć. Tak było zanim zrozumiałam, że każdy tak ma – wszyscy ludzie obawiają sią, że nie są wystarczający. Jakby przeciwwagą do tego strachu jest odkrycie, że to, co jest moje, jest idealne właśnie dlatego, że jest moje. Chodzi o to, żeby być sobą, w całości.
W maju zebrałam się w sobie i napisałam do trenerki śpiewu, o której słyszałam już dużo wcześniej. Mówi się, że naprawdę potrafi pomóc osobom, którym inni w ogóle nie dają szans. Szans, których nawet ci ludzie nie dają sami sobie. Umówiłyśmy się na lekcje i właściwie od pierwszych zajęć czułam się, jak gdyby ktoś mnie obudził z jakiegoś strasznego koszmaru. Po tak wielu latach robienia różnych rzeczy, dających mi zadowolenie i szczęście, rzeczy fantastycznych, ale tak jakby niepełnych, usłyszeć nagle, że mam talent i predyspozycje do tego, co siedzi we mnie najgłębiej… Pamiętam, że wyszłam z lekcji, usiadłam tam, gdzie stałam i rozbeczałam się na środku Krakowskiego Przedmieścia. Czułam niesamowitą ulgę, wciąż czuję. Za każdym razem, kiedy śpiewam czuję ogromne szczęście i wzruszenie. Jakbym nareszcie trafiła do domu, do siebie.
Od tamtej pory zaczęła mieć miejsce lawina nieprawdopodobnych i niesamowitych zdarzeń. Ludzie, których poznałam w przeciągu ostatniego roku są obecnie grupą moich najlepszych przyjaciół, zawiązały się między nami cudowne relacje. Zaczęłam też poznawać ludzi ze środowiska teatralnego, teatrów muzycznych i nie tylko. Dzisiaj jestem już w stanie przyznać się do tego, że chciałabym kiedyś stanąć na scenie i zaśpiewać. Może nawet wystąpić w musicalu..? Marzenia mają ogromną siłę – nawet te, które wydają się absurdalnie odległe.
Co w takim razie z Hiszpanią, flamenco i wszystkim tym, co się wydarzyło? Kasia nie potrafi o tych doświadczeniach mówić bez wzruszenia, ale nadszedł czas, by ten etap życia zostawić za sobą i pójść w innym kierunku.
To jest część mojej historii i dużo się w tym czasie nauczyłam, ale teraz jest po prostu czas na inne marzenia, co innego daje mi szczęście. Już się z tym pogodziłam i realizuję kolejne plany, podejmuję coraz bardziej szalone i odważne kroki. W międzyczasie poszłam jeszcze raz na studia, tylko tym razem na takie studia, na jakie ja chciałam iść, czyli na psychologię i wiem mniej więcej, co dalej. Absolutnie nie chcę być psychologiem, ale raczej kimś w stylu coacha artystycznego. Mogłabym na przykład pracować w teatrze i pomagać aktorom interpretować role. Możliwości jest wiele i wierzę, że wszystko się samo wyklaruje w trakcie studiów.
Jestem spokojna, ponieważ robię to, co lubię i wiem, że jestem na dobrej drodze. Nie ma co się spieszyć z decyzjami. Mam jakiś pomysł na siebie i wszystko zaczyna się układać. Zaraz wyjeżdżam na vocal camp, czyli obóz wokalny z ludźmi z całego świata, na którym będę mieć zajęcia między innymi z trenerami wokalnymi z West Endu. Wyobraź to sobie – będzie mnie uczył facet, który jest najbardziej rozpoznawalnym Upiorem w Operze na świecie! Zaprzyjaźniłam się też niedawno z moją największą idolką musicalową, która inspiruje mnie od wielu, wielu lat. Przecież to brzmi nierealnie… Wyobraź sobie, że dane ci jest spędzić godziny na rozmowach o muzyce z twoim największym autorytetem w tej dziedzinie – nigdy jeszcze nie czułam się aż tak błogosławiona przez życie. To wszystko jest dla mnie jakąś cudowną magią.
Niesamowite… W momencie, kiedy zaczynasz robić coś, co naprawdę daje ci szczęście i co jest twoje, cały świat podsuwa ci te rzeczy, o których do tej pory myślałaś, że nigdy ich nie będziesz miała. Zresztą wiem, że ty to dobrze znasz i mnie rozumiesz, bo jak wyjeżdżasz to dzieją ci się takie cuda… Po prostu trzeba się odważyć!
Jeśli się chce i jest się gotowym na to pracować, sukces nadejdzie. Najbardziej niebezpieczne jest siedzenie okrakiem na dwóch różnych ścieżkach – tej, której się po nas spodziewają i tej, którą same chcemy kroczyć.
U mnie całe to przebudzenie było wynikiem choroby i ogromnego załamania, którego doświadczyłam. Cały ból, który w sobie noszę i nosiłam, to wynik tłumionych przez wiele lat pragnień i zaprzeczania temu, kim naprawdę jestem. Jak człowiek, który przez dwadzieścia kilka lat udaje kogoś, kim nie jest i usiłuje czerpać szczęście z czegoś, co mu tego szczęścia nie daje, zarazem negując to, co daje mu szczęście prawdziwe, ma się nie rozchorować? Taki człowiek się prędzej czy później załamie. Nie mówię tylko o depresji, a sama miałam bardzo ciężką depresję, ale też o psychosomatyce. Moje ciało się zbuntowało od „siedzenia okrakiem” i tego stania na dwóch drogach, które się jakby coraz bardziej rozjeżdżały. Tak się nie da.
Może część osób będzie się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby poświęcić się od początku do końca jednej rzeczy. Być może tak. Ale nie każdy od razu wie, kim jest. Ja szukałam samej siebie tak długo, aż znalazłam to, w czym się spełniam i w czym nie ma już żadnego kompromisu. Są tylko wolność i szczęście. Właśnie po to potrzebne były te wszystkie zmiany i zwroty akcji. Teraz chcę śpiewać i tańczyć, bo to po prostu kocham. Nie ma w tym drugiego dna.
Poza tym wierzę, że jeśli człowiek się nie zmienia, to coś jest nie tak. Zmiana jest wyznacznikiem tego, że wszystko jest w porządku. Jest ona, moim zdaniem, naszym największym darem i największym wyzwaniem. Do zmiany można podejść na tak wiele sposobów, za każdym razem możesz ją obrócić na swoją korzyść albo na swoją niekorzyść. Jest darem dlatego, że zawsze z miejsca, w którym jesteś możesz pójść w jeszcze lepsze miejsce, albo po prostu nie pójść nigdzie.
Jeżeli miałabym coś komuś przekazać po moich przejściach, to ostrzegłabym, że rozdźwięk rzeczywistości z tym, czego chcemy jest ogromnie niebezpieczny. Wykończysz się robiąc coś, co nie jest prawdziwe, co nie jest zgodne z tobą.
Jednym z tych zapalników, które raz, że dały siłę, a dwa, odpowiedzi, było w moim przypadku obejrzenie musicalu „Wicked”. „Wicked” to piękna historia, mówiąca o pokonywaniu niemożliwego i o tym, że świat ci sam z siebie nie pomoże – to ty musisz odnaleźć w sobie siłę do tego, co chcesz zrobić. Moc do działania jest wewnątrz nas i jeśli ty jesteś dla siebie na pierwszym miejscu, wszystko inne też będzie na właściwym. Do tego jest tylko tu i teraz, a „tu i teraz” trzeba przede wszystkim działać.
Działam, więc w końcu z ręką na sercu mogę powiedzieć, że realizuję marzenia. Kto wie, gdzie będę za rok o tej porze?