Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Rodzynka samodzielnie marszczona

Pełna energii, roztrzepana i uśmiechnięta. Taką ją poznałam na początku czerwca 2011 roku i taka jest do dziś, choć jakby trochę spokojniejsza. Krótkie włosy, ogromne oczy pełne ciekawości ludzi, z którymi rozmawia i radość życia przemycana w ozdabiającym usta uśmiechu.

Ciężko się normalnie dowiedzieć, co u niej, bo zawsze bardziej interesuje ją to, co u ciebie, niż to, jak się jej sprawy mają. Cudownie jest więc przeprowadzać z nią wywiad, ponieważ w końcu zaczynam ją lepiej poznawać. Mimo że przyjaźnimy się już od dłuższego czasu, dopiero teraz składam pewne elementy jej historii w jedną, spójną całość.

Przez ostatnie dwa lata nasze umawianie się na spotkania było ciągłą loterią. Kiedy już obie byłyśmy w kraju i udawało się zgrać terminami, pod koniec zawsze starałyśmy się ustalić datę kolejnej audiencji. Mogła wypaść za miesiąc, ale i za pół roku. Częściej widziałyśmy się więc na czacie w mediach społecznościowych niż osobiście. Tę rozmowę też musiałyśmy przeprowadzić zdalnie.

Od kiedy skończyłyśmy studia, ja skakałam między kontynentami trochę na oślep, by zwiedzać świat. Ona zwiedzała Europę dzięki pracy, wolontariatom i stażom, których się już trochę w jej życiorysie uzbierało. Mieszkała w Paryżu, Nicei, Brukseli i Londynie, ale zawsze wraca do Polski.

Obecnie wynajmuje pokój niedaleko centrum Warszawy, w której obecnie mieszka. Codziennie rano lata na siłownię, a później sama decyduje, skąd i kiedy pracuje. W końcu daje sobie czas na chwilę refleksji, choć i tak nieustannie jest w ruchu. „Mieszka” przy jej stylu życia to pojęcie dość względne: ciągłe podróże biznesowe, organizacja szkoleń w kilku europejskich krajach, udział w konferencjach międzynarodowych. Do tego zaczynają się całkiem niezłe zarobki, a miejsce mają nieustanny rozwój i nauka. Dla wielu młodych kobiet brzmi jak bajka.

I rzeczywiście, do tej pory było pięknie, bajecznie, spontanicznie i odkrywczo. Ale było też ciężko, bardzo ciężko. Były lata bólu, szpitali i choroby. Zapytana o to, co ją do tej pory ograniczało najbardziej, odpowiada: szukanie swojej wartości w oczach innych.

Ma dwadzieścia pięć lat. Już wie, że na miłość innych nie trzeba zasłużyć, a obecnie o swoim życiu mówi: lekko, radośnie, twórczo i poszukująco.

Od kiedy się poznałyśmy była dla mnie źródłem inspiracji i co chwila zadziwiała mnie kolejną informacją o swojej przeszłości i przeróżnych programach, w których brała udział. Jej historia daje świadectwo przedsiębiorczości i… skuteczności wyszukiwarek internetowych. Pokazuje, że jeśli tylko wyjdziemy poza utarte ścieżki, znajdziemy możliwości, o których przez lata nie miałyśmy nawet pojęcia. Jednocześnie pomaga pozbyć się strachu przed rzeczami, które chcemy zrobić – w końcu rzadko która z nich zagraża naszemu życiu, co najwyżej może spowodować, że ktoś nas wyśmieje lub skrytykuje. Warto zaryzykować!

Poznajcie Anię.

 


 

Zaczęło się, gdy miałam dwa lata i złamałam rękę w okolicach łokcia. Okazało się, że jest to złamanie patologiczne, co oznacza, że kość miała predyspozycje do bycia łamaną. Na przestrzeni ośmiu lat zdarzyło się to dziesięć razy. W 1995 roku zostałam zoperowana i wycięto mi guz, który gdzieś w międzyczasie urósł. Wstawiono mi endoprotezę, jednak zostałam zarażona gronkowcem, który przez sześć lat nie pozwalał na zagojenie się pooperacyjnej rany. Udało się to dopiero po zabiegu w Niemczech w 2001 roku. Od tamtego czasu staram się wrócić do funkcjonowania na dwie ręce i reżyserowania swojego życia na nowo, w wersji, której nie znam – bez choroby przewlekłej.

Życie bez rehabilitacji i bez ciągłych wizyt u lekarza nie byłoby możliwe, gdyby nie przypadkowe spotkanie w poczekalni przychodni lekarskiej. Podobnie jak życie z obiema rękami.

W szpitalu, w którym mnie wcześniej leczono, rozkładano ręce. Gronkowiec ma niestety to do siebie, że jest niewyleczalny, nie można się go pozbyć z organizmu. Propozycje, które mi składano były tyle durne, co wręcz nierzeczywiste z punktu widzenia trzynastolatki: zaproponowano mi przyszycie ręki do ciała albo całkowitą jej amputację.

Na szczęście przez przypadek poznałam dziewczynę, która była w podobnej sytuacji co ja, przy czym miała jeszcze przed sobą walkę z nowotworem złośliwym. Wcześniej miała problem z gronkowcem, ale zorganizowała sobie udaną operację w Hamburgu. Zaproponowała mojej mamie skontaktowanie z lekarzem, który ją wyleczył. Trochę się zeszło, zanim moja mama przekonała się do tej koncepcji, choć, z drugiej strony, tak naprawdę okazało się, że nie mamy wyjścia.

Doszło do ultimatum: operacja w Hamburgu albo amputacja ręki. Zaczęły się rozmowy ze szpitalem i konsultacje lekarskie, po czym padła kwota: 18 000 marek, czyli około 32 000 ówczesnych złotych. Jako rodzic samotnie wychowujący czwórkę dzieci, mama Ani nie miała sumy nawet zbliżonej do tej, która potrzebna była na pokrycie koszów zabiegu.

Mama otworzyła konto w fundacji „Zdążyć z pomocą” i to dzięki jej uporowi i sile ducha znalazłam się w Hamburgu, lat temu dwanaście. Dzięki temu nie zmieniam teraz codziennie opatrunków po amputacji…

Tak naprawdę to nie wiem, jak udało jej się tak szybko zebrać pieniądze. Wysłała mnie na jakiś wyjazd, chyba po to, żebym nie musiała być świadkiem tego wszystkiego. Domyślam się, że zgromadzenie środków musiało być cholernie trudne, a wydaje mi się, że nie zajęło jej to dłużej niż miesiąc.

Na początku mama dotarła do kogoś z dyrektorstwa zakładów mięsnych, w których pracuje i tam zaczął się łańcuszek telefonów i szukania kontaktów. Wiem, że trafiła również do urzędu miasta. Uderzała do wszelkich miejsc, które wydawały się na tyle wysoko, żeby mogło to zaowocować skontaktowaniem się z osobami, które miałyby możliwość nam pomóc.

Po operacji przyszły trzy lata intensywnej rehabilitacji, masaże i kinezyterapia o siódmej rano. Ania powoli odkrywała to, co ją pasjonuje i równolegle rozwijała wiedzę z zakresu socjologii i teatru.

Dowiedziałam się, czemu poświęcony jest WOS i zaczęło mnie to kręcić. Idąc na studia wybrałam Instytut Stosowanych Nauk Społecznych (ISNS), ponieważ zakochałam się w artykułach dziekana tego wydziału, Marcina Króla. Za czasów mojego wchodzenia w polityczną i społeczną świadomość, czyli mniej więcej, kiedy miałam czternaście lat, był felietonistą dodatku do niegdysiejszego „Dziennika”. Dodatek się nazywał „Europa”, a podtytuł brzmiał „Tygodnik idei”.

Jednocześnie kompletnie mnie wciągnął teatr. Mogłabym w ogóle nie schodzić ze sceny, spalać się w światłach reflektorów. W jakimś takim ogniu kreatywności, która rodziła się we mnie, kiedy przebywałam w teatrze. Jednak w związku z problemami zdrowotnymi wiedziałam, że na studia na wydziale aktorskim sobie nie mogę pozwolić. Albo inaczej, lekarz by mi nie pozwolił, bo jednym z dokumentów wymaganych podczas rekrutacji na studia aktorskie jest oświadczenie o braku przeciwwskazań do podjęcia studiów. Zresztą może ja sama też bym nie zaryzykowała? Wybiłam więc sobie aktorstwo z głowy, albo jedynie tak sobie powtarzam… (śmiech). Nie wiem, może jeszcze nie zrezygnowałam i kiedyś do niego wrócę?

Z obawy przed nudą w trakcie czteromiesięcznej przerwy wakacyjnej, która następuje po zakończeniu liceum, przeglądałam oferty pracy na portalu Gumtree. W zakładce ogłoszeń drobnych i drobniejszych znalazłam jedno o poszukiwaniu kogoś do opieki nad starszą osobą podczas wyjazdu na Baleary. Moja orientacja w terenie w tamtym okresie była tak dobra, że musiałam najpierw sprawdzić, gdzie te Baleary leżą (śmiech). Okazało się, że miałabym pojechać na Ibizę. Moja mama i siostry, podobnie zresztą jak znajomi, pukali się w głowę, ale ja postanowiłam lecieć.

Ja nie wiem, co to znaczy „bać się wyjazdu”. Zawsze byłam bardziej ciekawa, niż przestraszona tym, co przede mną. Wierzę, że jest raczej dobrze niż źle, a ludzie raczej sobie pomagają, niż się krzywdzą. Poza tym ja wiem, że jest ważniejszy strach – strach o życie. Dopóki mieszczę się w pewnych granicach i od tego strachu jestem daleka, to nic nie jest straszne. No bo co mi się może stać?

Jak powinie się noga, to pójdę się przespać do hostelu. Jak nie będę miała pieniędzy, to mogę iść do ambasady i powiedzieć, że mam problem. Jak się z kimś nie będę dogadywać, to mogę po prostu zamknąć usta i coś przemilczeć.

Na Ibizie, bez przepowiadanych przez wszystkich problemów, spędziła ostatnie cztery tygodnie wakacji przed rozpoczęciem studiów. Wróciła do Warszawy z nową pasją do podróżowania i rozpoczęła przygodę z uniwersytetem.

Wróciłam do Polski, zaczęłam studiować i studiami zachłysnęłam się do tego stopnia, że w ciągu pięciu lat zrealizowałam program pięciu lat Socjologii na UW i trzech lat Wiedzy o Teatrze na Akademii Teatralnej, w tym jeden rok na Erasmusie w Paryżu.

Stypendium we Francji było naturalnym wyborem. Kraj ten zawsze wydawał się Ani źródłem szczęścia i dobrego życia.

Kiedy byłam mała, dostawałam piękne paczuszki z różowymi i zdecydowanie lepszymi jakościowo ubrankami, niż te dostępne na polskich, postkomunistycznych półkach. Kiedy podczas rodzinnego spotkania dowiedziałam się o koncepcji kilkudaniowego obiadu, z deską serów i deserem, niechybnie zostałam zarażona bakcylem miłości do francuskiej kultury. Języka zaczęłam uczyć się na studiach i uwielbiałam wszystko, co francuskie: kultywowanie obyczajów, sztukę i jedzenie. ISNS nie prowadził wymiany z Francją, więc poszukałam możliwości wyjazdu z Akademii Teatralnej. Studiowanie wiedzy o teatrze w Paryżu brzmiało tyleż powabnie, co lekko nierealnie. Ale się udało.

We Francji wylądowałam na kierunku teatralno-kinematograficznym. Po dziesięciu miesiącach wróciłam do Polski i doznałam szoku, który później moi znajomi nazwali „kryzysem dwudziestego piątego roku życia”, a który ja przeżyłam po Erasmusie. Zresztą słyszałam, że „kryzys Erasmusa” też istnieje, więc nałożyły mi się oba.

Przyjechałam do Warszawy kompletnie odmieniona. Nie widziałam, żeby moi znajomi to zauważyli i może się na tym zawiodłam. Każda podróż zmienia, a Erasmus przydaje temu procesowi siły. Nie tylko przebywasz w innym miejscu i uczysz się go na co dzień, ale też studiujesz w obcym języku, przez pryzmat innej kultury i w otoczeniu ludzi bardziej od ciebie różnych, niż tobie podobnych.

Kiedy się pozbawiasz środowiska, w którym przebywasz bardzo długo i które cię w jakiś sposób ukształtowało, tak naprawdę definiujesz samą siebie od początku. Wyjechałam więc jako taka rodzynka i musiałam sama sobie zdefiniować i pochodzenie, i marszczenie, i kolor, i słodkość tej rodzynki.

Po powrocie nie chciałam się już mieścić w ramach, w których wcześniej funkcjonowałam i które pozostały w głowach moich znajomych. Kiedy zaczęłam z tych ram wychodzić, pojawił się znak zapytania: która z Ań jest bardziej „mną”?

W Paryżu okazało się na przykład, że bardzo lubię tańczyć oraz że bardzo lubię i doceniam to, co związane z ciałem. Ja tak naprawdę dopiero wtedy w ogóle odkryłam ciało. To, ile może powiedzieć i przyswoić, a także ile dzięki niemu możemy się nauczyć.

Poza tym ludzie, którzy cię poznają, kiedy masz dwadzieścia kilka lat, widzą cię inaczej niż ci, którzy są z tobą, od kiedy miałaś ich piętnaście czy siedemnaście. Dają ci inne impulsy i inną informację zwrotną na temat ciebie samej.

Wyjazd był pierwszą okazją do doświadczenia całkowitej samodzielności. Przyjechawszy do Francji z jedną walizką, Ania mogła liczyć tylko na siebie.

To ode mnie zależało, czy i gdzie idę. Czy płacę dwadzieścia pięć euro za bilet do opery, czy idę na sobotnie tańcowanie. Czy też, pomna tego, że Paryż nie należy do najtańszych miejsc, po prostu zostaję w domu i podchodzę do sprawy oszczędnie. Zdawałoby się, że to są takie bardzo podstawowe, wręcz prymitywne pytania, ale później pomagają nam one zdefiniować, co tak naprawdę jest dla nas ważne. W perspektywie czasu te wybory pociągają za sobą określone skutki, a z jednego wyboru wynika drugi.

Kiedy wychodzisz z tej, odmienianej teraz przez wszystkie przypadki i w niezliczonej ilości kontekstów, „strefy komfortu” i pozwalasz, żeby życie obijało cię trochę tak jak kule w bilardzie, to trafiasz na tereny, co do których byś się nie spodziewała, że możesz do nich trafić. Z jakiegoś powodu tam jednak trafiasz, co oznacza, że coś cię tam pcha. Tylko mogłaś na to nie wpaść dotychczasowo, bo… bo się siedziało w tym, co się znało.

Kiedy ja już wyszłam z tego, co znałam, okazało się, serce chciało zostać w Paryżu, a głowa kupowała bilet powrotny do Polski. Mówiła, że trzeba wrócić. Trzeba i już.

Nastąpiło swoiste rozdzielenie jaźni. Dylemat: bardziej podoba mi się tu czy jednak tam? Rozmyślania: może tam mi się bardziej podobało tylko dlatego, że to Erasmus? Może tam się podobało bardziej dlatego, że w Paryżu nauczyłam się nowej siebie?

A może dlatego, że Ania zasmakowała w doświadczaniu zmiany i nieoczekiwanych zwrotów akcji?

Ostatnio wpadło mi do głowy, że zmiana cholernie kręci. W pewnym momencie zmiana nie jest już problemem, staje się częścią twojej strefy komfortu. Zresztą w pewnym momencie ty tę strefę komfortu zaczynasz mieć już w nosie, bo wiesz, że bycie w niej jest cholernie nudne. Ty wręcz szukasz zmiany. Najlepiej, jakby pojawiała się co dzień, a w sumie to i dwa razy w ciągu dnia (śmiech). Później dochodzisz do tego, że co piętnaście minut przydałby się jakiś nowy bodziec…

Czasami jest tak że chcemy zrobić coś dla siebie lub innych, ale nie znamy swoich granic. A te musimy szanować. Ja do tej pory tego nie wiedziałam. Myślałam, że granice są po to, by je przekraczać, więc jechałam po bandzie. I to jest fajne, ponieważ przynosi zabawę, wiedzę i endorfiny. Niemniej przez to, że przynosi tych endorfin tak dużo, zaczyna być uzależniające, w niekoniecznie zdrowy sposób. Uzależnia cię coraz większe ryzyko i stawianie sobie coraz dalszych celów i śmielszych wyzwań, a to może się skończyć tak, że… nie złamie się rączka czy nóżka, a główka. Albo serce.

Czasy, w których żyjemy są świetnym gruntem pod taką postawę. Wszystko to jest bardzo fajne i kreatywne, ale z drugiej strony w pewnym momencie dochodzimy do etapu, w którym nie jesteśmy się już w stanie skupić na tym, co jest. Ciągle szukamy czegoś nowego. Piosenki wysłuchamy maksymalnie trzy minuty, a książkę to najlepiej nam podać w rozdziałach wielkości artykułów.

Dodatkowo teraz mam takie poczucie, że jak się raz zacznie emigrację i wyjedzie na dłużej, to się jej już nigdy nie kończy. Niech każdy sobie zdefiniuje, co dla niego oznacza dłużej: mogą to być trzy tygodnie, trzy miesiące lub trzy lata. Kiedy pobędzie się za granicą, wtedy naprawdę zaczyna się mieć problem z powrotem. Nie wiesz już, dokąd wracasz, bo nie wiesz, do czego tęsknisz. Z jakiegoś powodu gdzieś się wyjechało, z jakiegoś powodu gdzieś się wraca. Natomiast to nie muszą być dwa te same miejsca i dwa te same powody.

To kolejny z elementów, za sprawą którego Ania czuła się zagubiona po powrocie z Erasmusa. Z jednej stron nowa ona w starym środowisku. Z drugiej strony stare środowisko już niekoniecznie było tym, czego nowa ona chciała.

Przed Erasmusem była fascynacja studiami, siedzenie godzinami w bibliotece i pochłanianie książek o strukturach i sieciach społecznych. Jednak w trakcie wyjazdu się zmieniłam. Wyszło na to, że studia się zaraz skończą, a ja nie mam pomysłu na to, co dalej. Wcześniej nie było we mnie pytania o przyszłość, a we Francji okazało się, że istnieje życie poza studiami. Ba, to życie niedługo mnie dopadnie z całą swoją siłą i może nie tyle brutalnością, co surowością. A ja kompletnie nie wiem, jak na to odpowiedzieć.

Wiedziałam, że muszę się jeszcze jakoś uchronić i dać sobie czas na podjęcie decyzji, co dalej. Wiedziałam też, że chcę to zrobić za granicą. Miałam poczucie, że ta zagranica jest dla mnie inspirująca. Nie to, żeby Polska taka nie była, ale chodziło o zderzenie się z tym, co mamy w głowie. I z tym, co inni mówią, że powinnyśmy robić według tego, co w ich głowie. Sposobem na zdobycie czasu było skorzystanie z programu praktyk Erasmusa, w ramach których trafiłam do Nicei, na południe Francji. Przez trzy miesiące pomagałam przy organizacji festiwalu filmów krótkometrażowych.

W tamtym czasie wpadłam jeszcze na pomysł aplikowania o staż w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Najpierw dowiedziałam się, że nie zostałam zaakceptowana, ale po siedemnastu dniach – jak się teraz śmieję – ktoś zmienił zdanie i okazało się, że jednak znajdzie dla mnie miejsce w swoim departamencie. W Belgii zeszło mi się dziewięć miesięcy: sześć w pracy przy Europarl TV (departament ds. komunikacji w Parlamencie Europejskim) i trzy w organizacji pozarządowej European Young Innovators Forum (Forum Młodych Innowatorów).

Gdy ktoś pyta, jak wynajduję podobne staże i praktyki, mam tylko jedną odpowiedź: kapitał społeczny. Wyróżniamy trzy rodzaje kapitałów, którymi dysponujemy: ekonomiczny, kulturowy i społeczny[1]. Ten ostatni to ludzie, których znamy.

Kiedyś usłyszała, że studia nie mają dawać wiedzy, a jedynie ramy dla wiedzy, która się pojawi później. Dodatkowo stwarzają przestrzeń, by poznać ludzi, którzy mają podobne pasje i podobne myślenie o życiu.

Jedna z moich znajomych była na praktykach Erasmus i powiedziała mi, że jest możliwość podobnego wyjazdu. Zaczęłam więc kopać i dokopałam się do cudownych pań w Biurze Współpracy z Zagranicą przy Uniwersytecie Warszawskim, które pomogły mi wszystko zorganizować. Jeśli chodzi o PE, informacja o stażu znajdowała się na portalu ngo.pl, gdzie pojawiają się oferty wystawiane przez organizacje pozarządowe i inne większe instytucje.

Oprócz pytania o to, jak znajduję podobne oferty, często słyszę pytanie o to, jak finansuję wszystkie moje wyjazdy. Zawsze sobie tak wszystko organizowałam, żeby dostawać stypendia. Już zanim poszłam na uniwersytet dowiedziałam się, jakie programy będą dla mnie dostępne. Od początku wiedziałam, że nie mogę liczyć na wsparcie rodziców, więc możliwości szukałam tak naprawdę wszędzie indziej. Dostawałam pomoc finansową ze strony Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) i byłam stypendystką M. St. Warszawy (stypendia im. Jana Pawła). Do tego kwalifikowałam się na stypendia na uczelniach: naukowego oraz specjalnego (dla osób z orzeczonym stopniem niepełnosprawności).

Mając bezpieczeństwo finansowe, mogła sobie pozwolić na to, żeby próbować swoich sił w pracy dla kolejnych instytucji. Dość szybko przekonała się, że funkcjonowanie w strukturach i administracji nie jest dla niej, więc zaczęły się poszukiwania możliwości współpracy z jakimś NGO[2].

Nie nadaję się do bycia poprawną politycznie. Mogę chodzić w kołnierzyku, ale nie za długo. Ponadto, jeśli kołnierzyk ten wypada na wysokości ust, to mnie bardzo pije. Ja nie potrafię nie odzywać się tam, gdzie nie chcą, żebym się odzywała. Stąd decyzja o pracy dla organizacji pozarządowej.

Zapukałam do drzwi jednej z nich i powiedziałam: „Dzień dobry, chcę pomóc”. Powiedziałam, co potrafię i co mogę im dać, i tyle. Nie jest w sumie niczym zaskakującym, że mnie przyjęli – byłam tanią siłą roboczą z wynagrodzeniem pięć euro na lunch dziennie, ale dostałam się tam, gdzie chciałam.

Wydawali się fajni i użyli słów-kluczy, na widok których rozszerzają się moje źrenice: innowacja, przedsiębiorczość, aktywność, kreatywność, ruchy oddolne. Poza tym chcieli wychodzić z dyskusją na teren ponadpolityczny i bardziej oparty o działalność biznesową, co mi się bardzo podobało. W taki sam sposób znalazłam zresztą mojego obecnego pracodawcę – zaoferowałam pomoc.

Będąc w Brukseli i zastanawiając się, jak dalej kierować przyszłością, Ania stanęła przed wyborem rozsyłania CV, co czynili wszyscy inni stażyści, lub networkingu, czyli nawiązywania kontaktów z ludźmi z jak największej liczby przeróżnych środowisk okołobiznesowych. Pamiętam nasze rozmowy z tego okresu i decyzję, że jednak ludzie są ważniejsi od papierów. Zaczęła chodzić na konferencje, debaty i spotkania networkingowe. Opłaciło się.

Nie wystarczy gdzieś pójść i powiedzieć: „Dzień dobry, ja bym chciała…”, ale: „Dzień dobry, ja mogę to, to i to dla was zrobić” – to już inna sprawa. Tych pierwszych są całe setki. Tych, którzy idą i pokazują, co dobrego mogą wnieść do danej organizacji jest już zdecydowanie mniej.

Teoretycznie różnica między „Ja chcę pomóc” i „Ja mogę pomóc w…” nie jest duża, a jednak znacząca. Wykorzystaj ją, jeśli chcesz się gdzieś dostać, a boisz się lub myślisz, że to bardzo trudno osiągalne. Zazwyczaj wcale tak nie jest. Jednocześnie czasami gdy opowiemy komuś o tym, co potrafimy, okaże się, że najistotniejsza będzie dla nich rzecz, na którą same nie zwróciłybyśmy uwagi.

Obecnie pracuję dla jednoosobowej norweskiej firmy, a tak w sumie to już dwuosobowej, wliczając w to mnie. Swojego szefa, Ellinga, poznałam w trakcie jednego ze spotkań organizowanych w Brukseli. Oferujemy szkolenia dla osób organizujących wszelkiego typu wydarzenia firmowe i nie tylko. Elling uczy, jak powyższe organizować tak, żeby przynosiły zysk. Ja jestem odpowiedzialna za to, żeby jak najwięcej osób o jego szkoleniach usłyszało. Czytaj: jestem panią od marketingu i od budowania jego obecności w mediach.

Jeśli ktoś Wam mówił, że kariera musi zaczynać się od parzenia kawy w biurze, nie wiedział(a), co mówi. Można wskoczyć od razu w przygotowywanie trzydaniowych kolacji!

Zanim pojawiła się realna możliwość zorganizowania dla mnie stanowiska pracy, latałam po Europie, dołączając do Ellinga w trakcie jego szkoleń. Ma w zwyczaju każdorazowo zapraszać na kolację kilkoro gości z klucza profesjonalno-osobistego. Początkowo w udziale przypadała mi nie rola marketingowca, a szefowej kuchni (śmiech). Nieortodoksyjny sposób na zwiedzanie, wyrabianie kontaktów międzynarodowych i naukę biznesu połączyłam z odwieczną pasją do eksperymentów kulinarnych. Po kilku miesiącach gotowania przyszedł czas na promowanie działalności firmy i tak jest do dziś.

Ja nadal nie wiem, czy jestem w dobrej branży, czy to jest coś, co mi się później przyda. Natomiast jakiś miesiąc temu uświadomiłam sobie, że ta firma jest w sumie najlepszym miejscem, w jakim mogłabym w tym momencie być. Zaczęłam to doceniać i stwierdziłam, że będę się tego trzymać do momentu, w którym praca ta przestanie reprezentować dla mnie jakąkolwiek wartość.

Ze swoich dziecięcych doświadczeń z chorobami Ania wyniosła tyle, że życia nie można zmarnować. Najbardziej namacalnie uświadomiła to sobie po pierwszym roku studiów, kiedy znowu trafiła do szpitala, w którym się kiedyś leczyła.

Z jednej strony zareagowałam gęsią skórką i niemalże drgawkami, ponieważ nagle wszystko do mnie wróciło: lęk, strach i ból. Z drugiej uświadomiłam sobie, jak ogromną wolnością i jak ogromnym darem są zdrowie i życie. Wtedy właśnie pomyślałam, że wizyta w szpitalu lub hospicjum powinna być częścią szkolnej podstawy programowej. W ramach filozofii, religii, lekcji przystosowania do życia w rodzinie czy godziny wychowawczej, to nieistotne. Do dziś uważam, że wolontariat szpitalny lub hospicyjny powinien być obowiązkowy dla każdego.

Takie miejsce jest jak więzienie, ale o tym mało kto ze zdrowych wie, bo jak się wychodzi z tego więzienia, to człowiek stara się o tym jak najszybciej zapomnieć. Z jednej strony mało kto dzieli się tym, co zostawił za bramą, a z drugiej strony o prawdziwym zapomnieniu tego nie ma mowy. Szpital na zawsze pozostaje w świadomości ludzi i pozostaje częścią ich życia. Staje się jakimś punktem orientacyjnym, swego rodzaju pryzmatem, przez który ogląda się później pozaszpitalną rzeczywistość.

Kiedy Ania była młodsza, w jej życiu nie było elementu myślenia o przyszłości, ponieważ jej rzeczywistość sama w sobie była tak naprawdę zbyt ryzykowna.

Teraz obawiam się, że jeśli powinie mi się noga i nie będę mogła robić tego, co teraz, to pojawi się problem. Nie będąc w stanie operować obiema rękoma, panicznie boję się, że jeśli stracę pracę, to nie będę mogła znaleźć kolejnej. Po prostu nie każdy rodzaj zajęcia mogę wykonywać. Nie poratuję się więc przysłowiowym zmywakiem, ani innymi pracami fizycznymi, które mogą być deską ratunku dla osób w pełni sprawnych.

Muszę nieustannie balansować między miłością do ryzyka, która pcha do przodu, inspiruje i pozwala na poznawanie nowego, a potrzebą pewności, że nie zostanę bez pracy i środków do życia.

Mimo tego strachu, poszpitalna rzeczywistość Ani jest pełna barw i emocji. Taką rzeczywistość promuje też wśród innych.

Życie ma tak niesamowitą wartość… To jest jedyna rzecz, którą mamy. Nie szczęście, nie ból, nie wspomnienia, nie plany, tylko życie samo w sobie. I ono wcale nie jest zawsze szczęśliwe. Ba, nie powinno takie być! Niedoszczęście przydaje mu wartości, czyni bogatszym i szerszym. Gdyby było tylko szczęśliwe, to by było jednowymiarowe.

Nie jest tak, że ja jestem nie wiadomo jak szczęśliwa i cały czas mówię, że wszystko jest super. Nie twierdzę, że możesz wszystko zrobić, wszystko zależy od Ciebie i wszystko jest możliwe, bo ja sama nie jestem o tym przekonana. Bardzo dużo teraz nad sobą pracuję w tym temacie.

Każdy zasługuje w życiu na najlepsze, ale nie każda z nas wierzy, że to może się zdarzyć właśnie jej. Nie definiujemy sobie też, czym, de facto, to najlepsze mogłoby być i jaką mogłoby przybrać formę. A każda osoba zasługuje na to, co sobie wymarzy.

Jeśli masz życie, to w istocie masz 99.9% ingrediencji szczęścia. Musimy zacząć zauważać, że życie jest już wartością samą w sobie. Co z nim zrobisz, zależy tylko i wyłącznie od ciebie.

Życie to już jest szczęście, dlatego nie mam czasu na bycie chronicznie nieszczęśliwą. Kiedy jestem zadowolona z tego, co mam, gdy zaspakajam swoje potrzeby rozwoju czy racjonalne potrzeby posiadania, a jednocześnie ulepszam to, co mi było dane i zostawiam je lepszym, osiągam sukces i szczęście.

Nie wiesz, co w tym życiu robić i jak zdziałać coś dobrego dla innych? Zacznij działać, po prostu. Zacznij nawet podlewać kwiatki w swoim pokoju, czytać czy biegać. Zrób cokolwiek.

Ale nie bajajmy ironicznie, tylko zejdźmy na praktyczny poziom: załóżmy, że masz dwadzieścia lat i studiujesz, może niekoniecznie spełniasz się na swoim wydziale. Powoli zaczyna się presja, że pracy trzeba będzie szukać, a ty nie masz, pojęcia którędy droga.

Z mojego doświadczenia i doświadczenia moich znajomych: nie skreślaj niczego, zanim nie spróbujesz. Nabierz perspektywy i myślenia w kategoriach szerszego horyzontu czasowego. Pomyśl o najbliższym roku i o tym, co sensownego można by było z tym rokiem zrobić. Tylko, na litość boską, bez siadania za biurkiem i bez myślenia. Bez oglądania seriali i bez rozkmin z winem i papierosem, bo to można robić, ale po zrealizowaniu czegoś. Myśleć można po tym, jak już się coś zrobi (śmiech).

Czasami to się kończy wyrzutami sumienia i postanowieniem poprawy, ale lepsze to, niż teoria, która nie została wprowadzona w życie. Zacznij aktywnie kreować swoją przyszłość.

W ramach poszukiwania inspiracji do tego, jak tę przyszłość kreować Ania poleca lekturę… „Zbrodni i kary” Dostojewskiego.

Z tej książki pochodzi cytat, który mógłby stanowić moją życiową dewizę. Słowa: „Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka” są jakby ostrzeżeniem, że bardzo łatwo jest popaść w skrajne dobro czy zło i przestać to dostrzegać. Tak jak się przestaje dostrzegać to, że się coś robi źle i zło po prostu przestaje być złe, tak samo bardzo łatwo można zapomnieć o tym, że to, co już mamy ma ogromną wartość. I może w tym leży człowieczeństwo, żeby do niczego nie przywykać.

Wydaje mi się, że życie ma wartość dlatego, że bierzemy je we własne ręce. Mamy życie nie po to, żeby je sobie szkicować na pół gwizdka i w efekcie prowadzić szarą egzystencję. Potraktuj je albo węglem porządnym, albo zostaw białe, ale nie takie „a nie wiem, a spróbuję, a jak nie wyjdzie, to gumką zmażę”. Nie ma gumki. Jest papier biały i jest węgiel czarny. A życie masz tylko jedno.

 


 

 

[1] Za teorią Pierre’a Bourdieu.
[2] Z ang. non-governmental organization, organizacja pozarządowa.