Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

To gdzie ja mam te buty?

Ma dwadzieścia osiem lat i pochodzi z Łodzi. Gdybyśmy miały szukać przykładu „obywatelki świata”, trafiając na nią, mogłybyśmy zakończyć poszukiwania. Jej świat to świat mediów i telewizji. To także międzynarodowe stacje nadawcze, azjatyckie startupy i podróże na wszystkie kontynenty. Z drugiej strony to świat częstej samotności i braku zrozumienia u najbliższych, pełen trudnych decyzji między wyborami serca a egzotycznymi ofertami pracy.

Przedstawia nas sobie, przez Internet, wspólna znajoma z Egiptu. Obie rozkręcają nową platformę społecznej telewizji internetowej, do której dołączyć mam i ja. Wymieniamy kilka wiadomości – ja jestem już wtedy w domu, ona jeszcze w Tajlandii. Mamy wiele wspólnego: podróże, potrzebę pokazywania nieodkrytych historii ze świata i… salsę. Mówi mi: „Fajnie poznać Polkę, która myśli podobnie do mnie, nie spotykam się z tym często”. Odpowiadam jej: „Są nas tysiące, ale nawet o tym nie wiemy. Moja książka to zmieni”.

Ciężko nam się złapać na rozmowę i zaczynam się obawiać, czy w ogóle zdążymy przeprowadzić wywiad. Łącze u niej słabe, bo skacze właśnie między laotańską dżunglą, a wioskami interioru z małym dostępem do technologii. W końcu się udaje, a ja słucham fascynującej historii kobiety silnej, odważnej i sięgającej po to, czego chce. Jeśli ktoś bez parady wkroczył do siedziby CNN i wkręcił się na staż, nie mając żadnych znajomości i dużego doświadczenia zawodowego, poradzi sobie w życiu ze wszystkim.

Historia ta jest dla mnie kolejnym dowodem na to, że jak się chce, to można, a jak nie można, to trzeba kombinować i znajdzie się jakieś wyjście. Jak nie da rady czegoś obejść, to… trzeba zobaczyć, jak obejść i to. Czasem „nie” nie jest ostateczne, bywa bardziej sugestią…

Poznajcie Ewelinę.


Normalnie pracuję jako dziennikarka, ale właśnie skończyłam mój ostatni projekt i obecnie przez kilka miesięcy podróżuję po Azji Południowo-Wschodniej. Po powrocie będę na pewno nadal pracować dla CitizenTV, mojego ostatniego pracodawcy, ale już nie na pełen etat. Od teraz chcę się zająć pracą w PR, prawdopodobnie w Brukseli, choć nic nie jest jeszcze pewne.

Od zawsze lubiłam robić wywiady i wszędzie nosiłam ze sobą dyktafon. Pracowałam w gazetce szkolnej i po pewnym czasie doszłam do wniosku, że chciałabym być dziennikarką. Zawsze miałam pasję do tego, żeby przekazywać informacje innym ludziom, czy to w formie pisemnej, czy w formie reportaży telewizyjnych. Dodatkowo niesamowite było dla mnie to, że niektórzy dziennikarze w ramach swojej pracy jeżdżą po całym świecie.

Zaczęłam studiować stosunki międzynarodowe po niemiecku na uniwersytecie w Łodzi i chciałam znaleźć kraj niemieckojęzyczny, w którym mogłabym kontynuować naukę. W trakcie wyjazdu studenckiego zakochałam się w Wiedniu i stwierdziłam, że chcę się do niego przenieść. Uczyłam się tam przez trzy lata, po czym na ostatni rok studiów wyjechałam do Nottingham w Anglii.

Jedno z fajniejszych osiągnięć, dzięki którym jestem z siebie bardzo dumna, pochodzi jeszcze z czasów uniwersyteckich: dzięki mojej inicjatywie Uniwersytet Wiedeński wziął udział w konferencji NMUN, czyli National Model United Nations, odbywającej się w Nowym Jorku. To był pierwszy raz, kiedy nasza uczelnia pojechała na symulację ONZ. Było nas wtedy czternaście osób i dostaliśmy stuprocentowe dofinansowanie z ramienia różnych organizacji i biznesów, a od tamtego momentu studenci z Wiednia jeżdżą tam co roku.

Zanim przeniosłam się do Wiednia pojechałam do Stanów na program Work&Travel, dzięki któremu chciałam oszczędzić na pierwsze miesiące życia w Austrii. Z kolei żeby opłacić Work&Travel, pożyczyłam pieniądze od mojego wujka. Przez trzy miesiące pracowałam na dwie zmiany i udało mi się osiągnąć mój cel. Aplikując na nową uczelnię, musiałam po prostu przetłumaczyć wymagane papiery, a większość przedmiotów pozaliczano mi z Polski. Do Anglii z kolei wyjechałam w ramach stypendium Erasmusa. Pracę magisterską pisałam w Nottingham, ale broniłam się z powrotem w Wiedniu. Mój ówczesny chłopak był Anglikiem, więc po uzyskaniu dyplomu przeniosłam się do Londynu, gdzie zaczęłam pracować.

Wielką inspiracją do tego, czym Ewelina chciała się zajmować były reportaże Christiane Amanpour, które lubiła oglądać jako nastolatka. Pewnego dnia postanowiła, że chce pracować dla CNN, żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda od kuchni.

Zaczęłam od przeróżnych praktyk, zazwyczaj bezpłatnych: CNN, potem SkyNews i jakiś tygodniowy staż w BBC. Robiłam też praktyki w Associated Press (AP), gdzie udało mi się zahaczyć o dziennikarski freelance. Przekonałam się, że to jest to, co chcę robić.

Gdy rozstałam się z ówczesnym partnerem, stwierdziłam, że chcę przyjechać do Polski i sprawdzić, czy mi się tu spodoba. Myślałam, że jak wrócę z papierami dwóch zagranicznych uczelni, znajomością kilku języków, doświadczeniem w AP i w paru większych stacjach telewizyjnych, to szybko uda mi się znaleźć pracę – nic bardziej mylnego. Tak naprawdę mogłabym nie wyjeżdżać za granicę i nie uczyć się tych wszystkich języków, studiować normalnie w Polsce i też bym mogła pracować w polskiej telewizji.

Po wielkich trudach udało mi się dostać angaż w TVP Info. Zwierzchnicy nie wrzucili mnie nawet do działu wiadomości międzynarodowych, a do działu “Polska”. Musiałam walczyć o to, żeby zmienić stanowisko, a kiedy już mi się to udało, okazało się, że moja praca polega głównie na ściąganiu materiałów ze strony bazy danych agencji prasowych, takich jak AP czy Reuters, siedzeniu przy komputerze i robieniu reportaży z biura. Nie jeździłam nawet w teren na tzw. „setki”, czyli nagrywanie wywiadów na żywo. Będąc w dziale krajowym, przynajmniej jeździłam do ludzi, a tutaj prawie cały czas spędzałam przed monitorem. Nie wykorzystywałam też swojej znajomości języków obcych, co było dla mnie bardzo ważne. Może ze dwa razy udało mi się zrobić przez telefon wywiad po angielsku czy po niemiecku i to było na tyle. Nie mogłam się odnaleźć i po pół roku zrezygnowałam.

Po pierwsze, mentalność ludzi mnie denerwowała. Po drugie, pracowałam bardzo długie godziny na różnych zmianach, weekendy, nie weekendy, a bardzo marnie zarabiałam. Miałam podpisaną umowę o dzieło, więc nie było mowy o żadnych korzyściach socjalnych, ubezpieczeniu i tym podobnych. Wszyscy chyba wiedzą jak jest w Polsce z umową o pracę. Cała ta sytuacja bardzo negatywnie na mnie wpływała. Jej rezultatem było coraz gorsze samopoczucie. Nawarstwiało się to we mnie, więc kiedy dostałam ofertę stażu dziennikarskiego w Parlamencie Europejskim w Brukseli, nie zastanawiałam się ani chwili. Dwa dni później byłam już w samolocie do Belgii.

Mimo wszystko cieszę się, że wtedy wróciłam do kraju, bo miałam okazję przekonać się, że to jednak nie jest miejsce dla mnie. Uświadomiłam sobie, że jeśli chcę pracować w branży dziennikarskiej, na pewno nie będę tego robić w Polsce. Nie chodzi o to, że było ciężej niż w Londynie. Jako Polka, tam też za łatwo nie miałam. Trzeba się było pchać drzwiami i oknami, stosować różne metody. Czasami aplikacje nie wystarczały, więc musiałam gdzieś iść bezpośrednio i udawać, że mam spotkanie z szefem – tak było z CNN. Jednak mentalność ludzi i ich podejście do pracy były tam inne.

Kiedy już „weszłam” do CNN i miałam to wpisane w CV, drzwi otwierały się trochę szybciej. Najtrudniej było dostać tę pierwszą praktykę. Z AP udało mi się związać zupełnie przez przypadek – poznałam szefa agencji przy nagrywaniu jednego z moich wywiadów.

Z kolei w Polsce było bardzo ciężko, z której strony by na to nie patrzeć. Doszłam do wniosku, że w większości przypadków jest tak, że jeśli nie masz znajomości, to nic się nie wskóra. W TVP udało mi się dostać na spotkanie z osobą decyzyjną tylko dlatego, że ktoś kogoś znał i pomógł mi to „nakręcić”. Z moich doświadczeń wynika, że o wysyłaniu CV można w ogóle zapomnieć. Jasne, zależy jak kto sobie w życiu radzi i ile ma szczęścia, ale niestety rzeczywistość jest dość ponura.

W Brukseli wylądowałam przez przypadek. Znalazłam ogłoszenie o stażu dziennikarskim przy Europarlamencie, aplikowałam i zupełnie o tym zapomniałam, a po pół roku dostałam maila z pytaniem czy trzy tygodnie później mogę zacząć pracę. Po stażu dostałam pracę w oddziale chińskiej telewizji w Brukseli. Tę posadę dostałam tak samo, jak w większości pozostałych miejsc – poprzez networking. Po prostu, mam zwyczaj zagadywania ludzi spotykanych na różnych wydarzeniach, z czego często rodzą się fajne możliwości. Na jednym z przyjęć poznałam dziewczynę, która pracowała dla tej stacji. Wspomniała, że szukają kogoś ze znajomością języka hiszpańskiego albo niemieckiego. Poszłam na rozmowę i mnie zatrudnili.

Nie mówię po chińsku, ale oni dopiero zaczynali rozbudowywać swój belgijski oddział i, w skrócie rzecz ujmując, mieli w nim zbyt wielu Chińczyków. Potrzebowali ludzi mówiących w językach europejskich. W tym czasie pracowałam też na zlecenie różnych międzynarodowych agencji prasowych, takich jak Reuters czy AP, później dostałam również pracę w polskim serwisie w Euronews. Jednak praca na zlecenie okazała się bardzo męcząca i bywały momenty, gdy nie za bardzo mi wychodziło z freelancingiem. Nie miałam stałej pracy i każdy miesiąc był inny: w tym miesiącu zarobię tyle, a w następnym zupełnie inną sumę. Nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, ile będę w stanie odłożyć albo czy będę mogła jechać na jakiś wyjazd, czy jednak nie, bo ktoś może do mnie zadzwonić ze zleceniem. Takie życie na telefonie, a z drugiej strony z kartką i długopisem w ręku, podliczając, ile co tydzień zarabiam.

Kiedy stwierdziła, że czas na kolejną zmianę, zamarzyła jej się Afryka. Zaczęła szukać różnych ofert pracy na Czarnym Lądzie, ale jedyną odpowiadającą jej ofertę znalazła w Egipcie. Nie zdecydowała się na wyjazd – coś ją tknęło, gdy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej spytano ją o to, jak dobre ma ubezpieczenie.

Przestraszyłam się i stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie. W tym samym czasie miałam ofertę pracy przy platformie telewizji internetowej, którą rozwijano wtedy w Tajlandii. Przeanalizowałam sobie więc plusy i minusy obu ofert i wybrałam Tajlandię, w której mieszkałam potem przez dziesięć miesięcy. Chyba dobrze zrobiłam, bo to było jak na razie moje najlepsze doświadczenie zawodowe.

Fajnie się tam żyło, ale po pewnym czasie stwierdziłam, że najwyższa pora zostać w jednym miejscu przez dłuższy czas, chociażby dwa czy trzy lata, i nie mógł to być kraj azjatycki. Spojrzałam na doświadczenia z przeszłości i na to, gdzie mi się najlepiej dotychczas żyło. Teraz, zwiedzając Azję, cały czas zastanawiam się, gdzie zakończyć podróż: w Wiedniu czy w Brukseli.

W Brukseli mam wielu znajomych i wyrobione kontakty biznesowe, więc wydaje mi się, że tam będzie mi łatwiej znaleźć pracę. Planuję samodzielnie zacząć robić reportaże, choć tym razem bardziej w ramach zajęcia dodatkowego. Na pełen etat chcę się zajmować PR i organizacją wydarzeń.

Pracując w startupie nie masz określonej roli – robisz to, co jest akurat potrzebne. Jako że nie mieliśmy w zespole zbyt wielu ludzi, poza dziennikarstwem musiałam się czasami zajmować organizacją imprez dla mieszkających w Tajlandii obcokrajowców sponsorowanych przez mojego szefa i bardzo mi się to spodobało. Podobnie jak zajmowanie się PR.

Przy okazji stwierdziłam, że w Europie praca ta może być lepiej płatna niż dziennikarstwo. Niedługo zaczynam więc szukać „normalnej” pracy, która da mi ubezpieczenie zdrowotne i stałą pensję. Fajnie jest podróżować i wykonywać przeróżne, bardzo interesujące zlecenia, ale to też ma swoje wady. To, co zaoszczędziłam przez te dziesięć miesięcy w Tajlandii wydam na moje obecne podróże po Azji. Po powrocie do Europy chcę trochę więcej odłożyć i już zaczynam planować, żeby za dwa lata wyjechać do Ameryki Południowej. Kto wie, może popracuję jako dziennikarka dla meksykańskiej telewizji…?

Zapytana o obawy przed kolejnymi przeprowadzkami, odpowiada, że Wiedeń ją zahartował.

Austria mnie uodporniła. Przeprowadzka tam była dużym krokiem życiowym – jechałam do kraju, w którym nikogo nie znałam. Mój niemiecki też nie był jakiś super, więc początek studiów był ciężki. Szczególnie pierwszy miesiąc, kiedy zaczynałam życie zupełnie od nowa. Wiedziałam też, że pieniądze, które zaoszczędziłam w Stanach wystarczą mi tylko na pół roku i nie wiadomo było, co się ze mną potem stanie. Krok po kroku, wszystko świetnie wyszło i spędziłam niesamowite trzy lata.

Przed Londynem już się wyjazdu nie bałam, podobnie jak nigdy nie onieśmielała mnie Bruksela. Inaczej się sprawa miała z Tajlandią. To jednak Azja. Muszę przyznać, że trochę miałam pietra. Choć z drugiej strony, to nie był tyle strach, co takie nerwowe podekscytowanie.

Moja mama panikowała, że to na pewno handel ludźmi, że nie wiadomo co to za firma. Ja oczywiście wszystko sprawdzałam w Internecie, ale nic nie było w stu procentach pewne. Wiedziałam tyle, ile powiedziano mi w trakcie rozmowy o pracę na Skype. No ale umówmy się, na Skype można powiedzieć wszystko. Nie wiedziałam nawet, czy będzie tam pracował jeszcze ktoś z Europy. Zdaję sobie sprawę, że mimo podpisanego kontraktu, nie każdy by się zdecydował na wyjazd. Po dotarciu na miejsce i rozmowach z innymi osobami, które przyjechały na Koh Samui pracować przy tym projekcie, okazało się, że każdy z nas miał te same wątpliwości. Wyznaję jednak zasadę, że jeśli nie ryzykujesz, to nic nie masz. Ja zaryzykowałam i nie żałuję.

Przy czym “ryzykiem” Ewelina nazywa prawdopodobieństwo tego, że nie spełnią się wypracowane przez nas oczekiwania na temat przyszłości.

Podejmując decyzję, obawiamy się, że inni powiedzą nam: „A nie mówiłem?”. Z drugiej strony, idealizujemy przyszłość i często kończy się tak, że myślimy, że coś będzie super doświadczeniem, a tu okazuje się, że niekoniecznie.

Ja mam taką metodę, że rozpisuję sobie plusy i minusy danej opcji na kartce papieru i patrzę na sprawy trzeźwym okiem. Jeśli coś ryzykuję, to zastanawiam się, co dzięki temu potem zyskam. Zazwyczaj jeśli myślę, że będzie z czegoś fajna przygoda, robię to.

Na Kubie mnie okradli, z Kazachstanu mnie deportowali… Ale z każdego momentu załamania udało mi się wybrnąć.

Kiedy byłam w Tajlandii, parę razy lądowałam w szpitalu, kiedyś zaatakowano mnie z nożem. Początkowo stwierdziłam, że może jednak źle zrobiłam przyjeżdżając, że może mój organizm nie jest przystosowany do Azji. Jednak koleżanka, i moja nauczycielka jogi, wytłumaczyła mi, że mimo wszystko jednak warto jest zostać trochę dłużej i zobaczyć, co będzie. Miała rację. Wtedy też pomogło mi trochę powiedzenie „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Sprawdziło się.

Ja w ogóle dużo ryzykuję i jasne, czasami warto, a czasami nie. Ale w większości przypadków jednak warto.

Bywa jednak tak, że na robienie listy nie ma czasu lub że jej zrobienie nie daje jednoznacznej odpowiedzi. W takich sytuacjach, zostawiamy rozum i wracamy do serca.

Staram się kierować instynktem.

Czasami, nawet jeśli cała rodzina mówi mi: „Nie, nie jedź tam. Na pewno będzie z tego coś złego.”, ja chcę im tym bardziej udowodnić, że wcale nie musi być źle. Tak było po pierwszym roku studiów, kiedy wszyscy mówili: „Nie jedź za granicę. Po co ci to, skoro możesz mieć dobrą edukację w Polsce?”.

Zawsze słucham rad innych, ale wybieram sama. Lubię zapytać mojego taty, co myśli na dany temat. Ma rozległe doświadczenie, dużo jeździł za granicę i zwiedził prawie cały świat. Mamę też pytam o zdanie, ale ona się zawsze za dużo martwi…

Wierzę, że każdy tworzy sobie swoją ścieżkę. Każdy ma swoje przeznaczenie, ale temu przeznaczeniu trzeba pomagać. Dlatego też najważniejsze decyzje w życiu podejmowałam zawsze sama, nierzadko kierując się intuicją. Niektórzy moi znajomi nie robią w życiu tego, co chcą. Ciągle narzekają, a jednak nie robią nic, żeby swoją sytuację zmienić. Ja takiego zachowania nie uznaję.

W przeszłości miewałam wątpliwości, czy w tym, co robię jestem tak dobra jak początkowo myślałam. Skoro nie mogłam tak długo dostać pracy, to może wcale nie byłam… Tymczasem kiedy dostałam pracę w Euronews i w procesie aplikacyjnym pokonałam wszystkich innych kandydatów, a było na to miejsce bardzo wielu chętnych, stwierdziłam, że chyba rzeczywiście mam wystarczające kompetencje.

Byłam z też siebie bardzo zadowolona, kiedy na wizję poszedł mój pierwszy reportaż: w końcu robiłam to, o czym zawsze marzyłam! Nawet jeśli mi się parę rzeczy po drodze nie udało, zostałam dziennikarką. Tak jak zapowiadałam dziesięć lat wcześniej. Lepszą, gorszą, ale robiącą to, co lubię.

Kiedy pytam o wady podobnego stylu życia, zaczyna wymieniać:

Niedawno odbyłam rozmowę z mamą, w trakcie której wypytywała, kiedy ja w końcu wrócę do domu i się gdzieś ustabilizuję. To już kolejna taka rozmowa w ostatnich miesiącach.

Do tego kwestia związków z facetami. Jeśli jesteś z kimś w związku i dużo podróżujesz, a ta druga osoba nie, to ciężko taki związek utrzymać. Jak jesteś singlem, trudno kogoś poznać. Jeśli ciągle co rok lub co dwa zmieniasz miejsce zamieszkania, problemem jest zbudowanie czegoś długotrwałego. Kiedy ostatnio się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że od zakończenia mojego poprzedniego związku minęły dwa lata. Od tamtej pory zdarzały mi się jedynie przelotne znajomości i romanse. Nawet kiedy się już w coś zaangażowałam, to niedługo później dostawałam jakąś super ofertę pracy, jak ta w Tajlandii, i nagle stawałam przed decyzją: chcesz zostać z kimś, z kim byłaś trzy miesiące, czy chcesz zacząć nowe życie gdzieś indziej?

Dodatkowo w pewnym momencie patrzysz na swoich znajomych, szczególnie tych w podobnym wieku, a oni są już po ślubie, mają dzieci. Przy powrotach do Polski męczące jest to, że cały czas z różnych stron słyszę: A kiedy ty się ustabilizujesz? A czemu ty nie masz jeszcze dzieci? A czemu ty nie wychodzisz za mąż? Dla wielu osób trudne do zrozumienia jest, że ja na przykład nie chcę mieć dzieci. Jasne, może kiedyś kogoś poznam i zmienię zdanie, ale póki co jest jak jest.

A z rzeczy praktycznych: już się sama pogubiłam, gdzie ja mam swoje rzeczy: co ja mam w Polsce, co ja mam w Brukseli, a co jest jeszcze w Londynie. Czasami łapię się na myśli: o, a gdzie są te buty? I po prostu nie pamiętam, gdzie ja je mam.

Panuje pewna dezorganizacja i swego rodzaju zagubienie, gdy nie masz swojego jednego, stałego miejsca na świecie. Jasne, jest dom rodzinny, ale nie ma takiego, w którym miałabym wszystkie moje rzeczy… To jest wada, choć z drugiej strony może to być też zaleta. Cenię sobie to, że mogę od tylu lat mieszkać we wszystkich tych krajach i poznawać nowe kultury i nowych ludzi. Nie możesz tego robić, kiedy masz normalną pracę od dziewiątej do piątej, mieszkasz w jednym miejscu i masz tylko trzy tygodnie urlopu w ciągu roku. Możesz sobie wtedy, co najwyżej, wykupić wycieczkę do Afryki czy do Azji, ale to nie jest to samo. Nawet kilka tygodni w podróży to zupełnie co innego niż mieszkanie za granicą.

Długoterminowe przebywanie w nowym miejscu sprawia, że stajemy się bardziej otwarte na ludzi i odmienne normy kulturowe. Dodatkowo bardzo łatwo można uczyć się języków obcych, ponieważ cały czas ma się okazję do ich praktykowania.

też niezależność i satysfakcja z tego, że robię, co chcę, a nie, co ktoś mi każe. Nie lubię rutyny i uwielbiam wyzwania, więc nie chcę żyć w szarej rzeczywistości, w której każdy dzień jest taki sam jak poprzedni.

Kiedy kończył mi się kontrakt w Tajlandii, zaczęłam myśleć: gdzie teraz? co dalej? Zostać w Azji i dalej sobie tu pracować? Wyjechać gdzieś do Australii i wykorzystać to, że kogoś tam znam i oferują mi pracę? I w trakcie namysłu stwierdziłam, że ja chyba jestem już tym trochę zmęczona.

Odpowiedziałam sobie na pytanie, gdzie ja się tak naprawdę czuję jak w domu i gdzie chciałabym wrócić. Do Polski chcę wrócić, żeby zobaczyć rodzinę, bo nie widzieliśmy się już od ponad roku, ale nie na stałe. Doszłam do tego, że tak naprawdę najlepiej czułam się w Belgii. Mam tam znajomych i ludzi, którzy motywują mnie do ciągłego rozwoju i robienia różnych ciekawych rzeczy. Moment decyzji przyszedł, gdy musiałam rozpocząć poszukiwania pracy: wrzucać w wyszukiwarkę cały świat czy tylko Brukselę? Stwierdziłam, że jeśli mam zbudować miejsce, do którego chciałabym wracać, to może to być Bruksela.

Jeśli nie wiemy, co i gdzie chcemy robić długoterminowo, Ewelina radzi krótko: wyjedź za granicę.

Przez to, że teraz podróżuję poznaję wielu młodych ludzi, również dużo młodszych ode mnie, którzy jeżdżą po świecie. Uważam, że to jest najlepszy pomysł na to, żeby zrozumieć, co chce się w życiu robić. Oczywiście każdy mnie zaraz spyta: „No ale skąd ja mam na to wziąć pieniądze?”.

Są różne sposoby: ja pracowałam, od kiedy miałam siedemnaście lat, głównie w Niemczech jako kelnerka czy hostessa. Akurat miałam takie szczęście, że zawsze znałam kogoś, u kogo mogłam pomieszkać. Tylko w Austrii było inaczej, tam pracę i mieszkanie musiałam znaleźć sama. Nie odpowiada ci ten pomysł? Możesz podróżować np. jako wolontariuszka, a projekty dostępne są na całym świecie – od Ameryki Południowej po Azję. Są też platformy społeczne typu Couchsurfing.org lub wymiany usług w stylu HelpExchange.com czy WorkAway.info, gdzie oferujesz swoją pomoc w zamian za nocleg, czasem również wyżywienie.

Wiem, że ludzie często odkrywają swoje życiowe pasje w trakcie podróży. Odwiedzasz różne kraje, wpadasz na różnych ludzi, próbujesz życia w różnych kulturach – to wzbogaca każdego. Ostatnio byłam bardzo szczęśliwa, kiedy chodząc po Phnom Penh w Kambodży zobaczyłam księgarnię, a w jej oknie duży znak z moim ulubionym cytatem: „Życie jest jak książka i ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną jej stronę”.

Rozróżniam sukces zawodowy i osobisty, a oba osiągasz, gdy robisz coś, dzięki czemu jesteś szczęśliwa i co pozwala ci na utrzymanie się. Sukces osiągasz pomimo różnych przeszkód, gdy dążysz do czegoś i osiągasz swój cel mimo wszystko. I ta rzecz wcale nie musi być jakaś strasznie wielka, żeby ją można było nazwać sukcesem. Pamiętam taki moment w trakcie praktyk w CNN, kiedy byłam na premierze Batmana i przeprowadzałam wywiad z Michaelem Cainem. Wtedy pomyślałam sobie: kocham moją pracę!

W życiu zawodowym na pewno pomogła mi pasja – gdybym nie miała pasji do tego, co robię, to bym nie osiągnęła tego, co chciałam. Do tego wiara w to, co chcę robić i w to, że jestem w tym dobra – a to proces.

Lubię kierować się wzorami innych osób. Mam swoich idoli i motywuje mnie, gdy widzę, że inni potrafią osiągać swoje cele. Nie mówię tu koniecznie o sławnych osobach, ale głównie o tych, których spotykam, kiedy podróżuję lub żyję i pracuję w różnych krajach na całym świecie. Poznaję dziesiątki ludzi i historie tego, jak doszli do swoich celów i jakie drogi obrali, by się w danym miejscu znaleźć. Zazwyczaj są to osoby, którym nikt nic nie podał na złotej tacy. Każda z nich osiągnęła wszystko ciężką pracą, determinacją i miłością do tego, co robi.

Czy to jest biznesmen, który ma kilka różnych firm; czy to jest właściciel jakiejś stacji telewizyjnej w Australii; czy mój szef multimilioner, dla którego pracowałam w Tajlandii; czy koleżanka, która jest pisarką i być może nie zarabia dużo, ale jest szczęśliwa – to wszystko osoby, które w coś wierzyły i ta wiara pomogła im przetrwać ciężkie chwile. To też zresztą jedna z zalet mojego stylu życia: ciągle poznaję ludzi, którzy mnie inspirują i motywują do robienia coraz więcej, i więcej, i więcej.

Nieskromnie mówiąc, uważam, że odnoszę w życiu sukces. Czasem większy, czasami mniejszy, ale jest. Oczywiście, chciałabym jeszcze dużo osiągnąć, ale mam na to jeszcze trochę czasu.