Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Z uczelnią na koniec świata

Szerszej publiczności znana jest jako jedna z Wędrownych Ufali, autorów poczytnego polskiego bloga podróżniczego. Trafiłam na nich kilka lat temu kiedy sama prowadziłam jeszcze relacje ze swoich wyjazdów. Kiedyś wysłała mi maila: „Pszczoła, a może by tak wymianę linków?” i tak zaczęłyśmy wzajemnie kierować do siebie kolejnych czytelników. Na tym się jednak skończyło i nie poznałyśmy się osobiście aż do dnia naszego wywiadu.

Kiedy zdecydowałam się napisać tę książkę, była jedną z pierwszych Polek, które przyszły mi na myśl. Nie dlatego, że ja też kocham podróże czy dlatego, że ona publikuje fajne zdjęcia i dużo ciekawych informacji. To samo robi gro innych blogerów. Co ją jednak wyróżnia, i może nie wszyscy jej czytelnicy o tym wiedzą, to fakt, że ma przy tym równolegle pracę na pełen etat i rozwija swoją karierę akademicką.

Mówi się, że nie można dużo podróżować mając stałą pracę, a ona ciągle w rozjazdach.
Mówi się, że praca na uczelni jest mało atrakcyjna, a ona tak sobie tę pracę układa, że atrakcji ma chwilami aż za wiele.
Mówi się, że po ślubie to już tylko stabilizacja, wicie domowego gniazdka i koniec spełniania marzeń, a ona i po ślubie, i marzenia spełnia.
No to jak to jest z tym, co mówią ludzie? Nie wiem, wolę słuchać jej. A mówi dużo, mądrze i z ogromną energią.

Szybko postanowiła, że praca ma dopasować się do stylu życia, który chce prowadzić, a nie odwrotnie. Opowiada mi więc historię kobiety silnej, zdecydowanej i zafascynowanej światem. Z wywiadu wychodzę nabuzowana, jakby ktoś mi podładował akumulatorki. Wierzę, że i Ty podładujesz swoje.

Poznajcie Asię.

 


Wyrosłam w przekonaniu, które teraz trochę weryfikuję, że jak nie masz pomysłu na to, co chcesz robić, to idziesz się uczyć. I po prostu, dopóki tego pojęcia nie miałam, to się uczyłam i w efekcie zrobiłam dwie magisterki.

Kiedy zaczynałam pierwszą magisterkę w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i stwierdziłam, że mi się nudzi, równolegle zaczęłam kolejną, na Uniwersytecie Warszawskim. Jako że nauka zawsze mnie kręciła, a nie chciałam iść do pracy, uznałam, że wolę utrzymywać się ze stypendiów. Szukałam sposobów na to, by móc aplikować na jak najwięcej programów i przy okazji mieć z nich kasę na realizację własnych planów. Rozpoczęłam więc doktorat.

Póki studiowałam na studiach doktoranckich, musiałam z czegoś żyć. Jak się można domyślić nie jest to zbyt intratne hobby. Prowadziłam więc szkolenia finansowane z programów unijnych, a równocześnie aplikowałam o środki na to, żeby realizować zajęcia, które opracowałam z koleżanką. Jestem między innymi po psychologii, więc przygotowałyśmy program rozwoju zdolności intelektualnych dzieci, prowadziłam też inne zajęcia z umiejętności miękkich.

Od 2011 roku pracuję na SGGW, gdzie wcześniej robiłam doktorat. Jestem wykładowczynią, doktorą i adiunktą, prowadzę zajęcia i wykonuję pracę naukową. Dodatkowo jestem opiekunką koła dydaktycznego skupionego na odpowiedzialnym biznesie i odpowiedzialnej konsumpcji. Bardzo fajni ludzie i bardzo ciekawe pomysły. W ogóle mam takie szczęście, że współpracuję z ludźmi, którzy są bardzo aktywni, co również mnie napędza do działania.

W ramach stanowiska muszę zrobić habilitację, czyli kolejny stopień naukowy, z czego będę rozliczana pod koniec mojej umowy o pracę. Jednym ze sposobów jej zrobienia jest rozwijanie współpracy międzynarodowej i budowanie kontaktów dla uczelni.

I tu zaczyna się robić ciekawie. Asia nie ukrywa, że jednym z powodów, dla których zdecydowała się na pracę na uczelni jest to, że oferuje ona wiele opcji łączenia kariery z podróżami.

Jak ma się pasję to zazwyczaj człowiek staje przed dylematem: albo z niej będę żyć, albo będę robić tak, żeby mieć na nią jak najwięcej czasu. Ja doszłam do wniosku, że jak zaczynam z czegoś żyć, to zaczynam się tym stresować i zamiast traktować to jak przyjemność, jestem sfrustrowana. Postanowiłam, że spróbuję podejść do tego w sposób, dzięki któremu nie stracę pasji do podróżowania. Wyszedł mi obecny układ i póki co myślę sobie, że jest fajny.

Wyrosłam z przekonaniem, że zawsze trzeba mieć więcej niż jedno źródło dochodów i taką zasadę wyznaję od kiedy zarabiam. Generalnie żyję z pensji, którą dostaję na uczelni, a oprócz tego otrzymuję różne stypendia i granty badawcze, o które aplikuję. Nie ukrywam, że wielu stypendiów na wyjazdy nie zużywa się w całości, więc one też wpływają do mojego budżetu.

Według tego, co policzyłam sobie w ubiegłym roku, nie było mnie w Polsce pięć miesięcy. Na wszystkie wyjazdy w 2012 roku z własnych pieniędzy wydałam dwa tysiące złotych. Cała reszta zbilansowała się ze stypendiów i z innych źródeł dochodu niż pensja z uczelni. W związku z tym, że sama pensja jest niska, to muszę robić tak, żeby ją jakoś wyrównać. Póki co od dwóch lat to działa i myślę, że już tak będzie.

Dzięki temu, że jesteśmy w UE mamy do wyboru wiele programów współpracy i wbrew pozorom nie jest to tylko jeden Erasmus, którego wszyscy znają. Moja uczelnia jest na przykład w Eurolidze uczelni przyrodniczych i rolniczych. Wielu osobom w Warszawie wydaje się, że przez profil rolniczy nasza szkoła nie może konkurować z uniwersytetami, ale tak naprawdę w tym, w czym jest wyspecjalizowana jest super na skalę międzynarodową. Jesteśmy również w grupie Wyszehradzkiej, w ramach której możemy korzystać z przeróżnych interesujących projektów. Do tego jest na przykład program CEEPUS dla Europy Środkowo-Wschodniej, w ramach którego odbywałam staże w Belgradzie, Zagrzebiu i Puli.

Uczelnia, w której pracuję, jest w czołówce uczelni rolniczych w Europie i dzięki temu inne instytucje są bardzo otwarte na kontakty z nami. Jest naprawdę wiele programów, które stoją przed nami otworem, a w rzeczywistości niezbyt wiele osób chce wyjeżdżać.

Kiedy rozmawiamy łapię się na tym, że sama zaczynam rozważać powrót na uczelnię! Jednocześnie trochę żałuję, że za czasów studiów licencjackich nie przyjrzałam się bliżej możliwościom wyjazdów zagranicznych – o większości z wyżej wspomnianych nie miałam pojęcia. Asia natomiast znalazła dość niesztampowy sposób na to, żeby być na bieżąco z projektami dostępnymi na uczelni.

Jeżdżę samochodem i zaczęłam parkować w miejscu, w którym wymaga to ode mnie przejścia przez budynek Biura Współpracy Międzynarodowej. Zaglądam tam za każdym razem, gdy idę do pracy. Co prawda mam teraz dalej, ale jeszcze ani razu nie zrobiłam sobie żadnego odcisku, a ile wyjazdów dzięki temu zorganizowałam… (śmiech). Kiedy się jest otwartym na takie rzeczy, to one się pojawiają – im bardziej jesteś otwarta, tym więcej.

Na blogu i w moim dorobku naukowym widoczne są oczywiście efekty tylko tych aplikacji, które odniosły sukces. Projektów, które nie wyszły jest drugie tyle. To nie jest do końca tak, że wszystko, czego chcemy leży, czeka i wystarczy po to po prostu sięgnąć. Czasem nam się nie uda, czasem trzeba się będzie nieco wysilić, ale według mnie warto.

Z mężem znam się od przedszkola, od liceum jesteśmy razem, a małżeństwem – siedem lat. Paweł ma zupełnie inne priorytety, po co innego też wyjeżdża. W porównaniu ze średnią krajową, podróżuje sporo. W porównaniu ze mną, niekoniecznie. Jeżdżę dużo sama, on też czasami jeździ sam. Czasami jeździmy razem, czasami dojeżdżamy do siebie nawzajem… Każdy z nas ma swoje pomysły i staramy się dawać sobie przestrzeń na to, żeby je realizować.

Generalnie staramy się pracować tak, aby móc ciągle wygospodarować sporo czasu wolnego, co jednak nie zawsze jest takie proste. Jak pracujesz mało, to mało zarabiasz i masz też mało urlopu, o czym nie wszyscy wiedzą. Paweł pracuje na 60% etatu, więc ma tylko 60% urlopu. Pozwala to jednak na robienie pewnych rzeczy “na zapas”. Kiedyś stwierdziliśmy też, że dużo łatwiej jest nam oszczędzić albo załatwić coś budżetowo niż mieć dużo pieniędzy i nie mieć kiedy ich wydawać. Taki układ, po prostu.

Jak Ufal jeździ gdzieś z pracy, to ja się z nim zabieram. Dokupujemy mi bilet i czekam na niego, aż skończy projekt, albo dolatuję jak już go skończy. Bierzemy wolne i zwiedzamy dane miejsce, albo razem robimy coś innego. Jest też odwrotnie – w zeszłym roku Paweł był u mnie na przykład w Belgradzie.

Brzmi jak ciągłe wakacje, ale podobny styl życia i łączenia pracy z podróżami oznacza, że tak naprawdę prawie nigdy nie ma się wolnego.

Zawsze staram się zorganizować tak, żeby część każdego stażu zrobić częściowo już w domu. Dzięki temu w trakcie wyjazdu udaje mi się wygospodarować trochę czasu wolnego na to, żeby coś zobaczyć. Jest to szczególnie ważne, kiedy mąż do mnie dojeżdża. To rozwiązanie skutkuje tym, że zanim wyjeżdżam pracuję cały czas, a po powrocie nadrabiam zaległości z wyjazdu.

Czasem jedziemy gdzieś razem, tak po prostu, z plecakiem. Zazwyczaj mamy półtora miesiąca wakacji letnich – ja dzięki pracy na uczelni, Paweł dzięki dość elastycznemu miejscu pracy, w którym może sobie na taki urlop pozwolić. Teraz jedziemy np. na Sulawesi do Indonezji i na zwiedzenie całej wyspy będziemy mieć półtora miesiąca. Nigdzie indziej nie polecimy1 i będziemy się tam po pro- stu szlajać. Lubię sobie pobyć w danym miejscu i w związku z tym wolę się za bardzo nie spieszyć.

Podróżuję przede wszystkim do ludzi. Jadę gdzieś i chłonę, nie wiem jak to inaczej nazwać. I właśnie dlatego jestem nauczona, że muszę mieć program wyjazdu. Jakbym nie miała planu, to bym wpadła gdzieś pierwszego dnia wyjazdu, wywróciła trzy razy oczami w trzy strony i sama bym już nie wiedziała, w którą mam iść. Generalnie zawsze staram się mieć plan i wiedzieć, że jak chcę, to dam radę coś zrobić czy gdzieś dotrzeć. Potem to weryfikuję.

Wiesz, jakbym chciała wyjechać na pięć miesięcy, to byłby problem. Kiedy dostałam trzymiesięczne stypendium naszego rektora na rozwój pracy habilitacyjnej, to owszem, zastanawialiśmy się. Aplikowałam na nie rok wcześniej i nie wiedziałam, czy je dostanę. Nie wiedziałam też jaka będzie nasza sytuacja, Paweł nie był pewien gdzie będzie pracował i co się będzie działo. Trzeba było przegadać, co zrobimy, jeśli się uda. A nie oszukujmy się, im dłużej aplikuję, tym więcej tych stypendiów dostaję. Trzeba więc zakładać, że pójdzie po mojej myśli. I co wtedy?

Mogłam wybrać uczelnię w dowolnym miejscu na świecie. Ważne było, żeby była to uczelnia, która ma podobny profil do nas i z którą nie mamy jeszcze umowy o współpracy. Między innymi ze względu na Pawła aplikowałam do Hiszpanii, choć moim głównym typem było USA. Nie wiedzieliśmy jednak, czy Ufal będzie mógł ze mną wyjechać, a naszym priorytetem było to, żeby można się było łatwo spotkać. Do tego szybko i w miarę tanio. Nie wszystko da się zrobić, jeżeli związek ma mieć jakąś płynność, ale da się zrobić dużo. Ostatecznie Paweł mógł pojechać ze mną, więc zdecydowaliśmy się na Stany. Dało radę.

Ten wyjazd do dał mi bardzo dużo do myślenia. Do tej pory aplikowałam po prostu na to, co mi się najbardziej podobało albo co wydawało mi się fajne. Nie do końca łączyłam to w jakąś spójną całość. Generalnie uznaję taką zasadę, że trzeba korzystać z okazji, które się pojawiają, bo one się nie powtarzają. W związku z tym, że wiem, że różne rzeczy w życiu przemijają bezpowrotnie, gdy coś się dzieje, korzystam z tego, a martwię się potem.

W Stanach doszłam do wniosku, że do tej pory wylądowałam w wielu miejscach, które nie były mi do niczego potrzebne, czasem przeważała po prostu chęć wyjazdu samego w sobie. Teraz stwierdziłam, że odpuszczam sobie takie historie. I rzeczywiście, nie tak dawno zdarzyło się, że odpuściłam aplikowanie na półroczny wyjazd do Szwajcarii. Mimo że stypendium było szokująco wysokie, dzięki czemu naprawdę mogłabym sobie później pozwolić na wiele innych wyjazdów, nie zdecydowałam się na nie. Nie lubię takich bardzo uporządkowanych krajów, ponieważ wydaje mi się, że będę się w nich nudzić. Czułam, że nie warto się poświęcać i to była bardzo dobra decyzja.

Zawsze znajdzie się coś fajnego do zrobienia czy do zobaczenia, dlatego tak ważne jest nauczyć się kierować swoją energię i swój czas na odpowiednie tory.

W jakimś sensie zawsze pozytywnie zazdrościłam ludziom, którzy wiedzieli, co chcą w życiu robić. Od kiedy pamiętam miałam poczucie, że mogę wszystko. Wyrosłam z przekonaniem, że jakbym wiedziała, co chcę robić, to byłabym w tym dobra, ale w związku z tym, że nie wiem, to próbuję różnych rzeczy i rozwijam się trochę wszerz zamiast w głąb. To nie jest dobrą cechą u naukowca, niestety, ale trudno. Tacy też są potrzebni na uczelni.

Nie mam też jednego hobby. Najpierw było lepienie z gliny, potem czerpanie papieru w Biskupinie, potem znowu coś innego. I co trzy tygodnie mi się zmienia. Chciałam zostać witrażystką, potem projektantką wnętrz… Ufal już stwierdził, że zaczynamy inwestować w moje hobby jeśli przetrzyma trzy tygodnie, bo wcześniej się nie opłaca (śmiech).

Skutecznie uchowały się tylko fotografia i podróże. Jak już wymyśliłam, że to jest właśnie to, co chcę robić, Ufal powiedział: „No, mogło być gorzej.” Nie ukrywajmy, gdybym miała pasję w stylu szydełkowania, to bym mniej wywracała nasze życie do góry nogami. Ale z drugiej strony, tak jest ciekawie.

Swoje obecne życie w trzech rzeczownikach przedstawia jako: ona, praca i podróże.

Czasami nie ogarniam tego, co się dzieje, ale z drugiej strony, czasami potrzebuję mieć poczucie tego lekkiego nieogarniania i wtedy, wbrew pozorom, ogarniam więcej (śmiech).

Jasne, na początku, jak się zachłyśniesz wyjazdami, to nie widzisz minusów, ale nie ukrywajmy – tyle mnie nie ma w domu, że mój pies mnie nie pamięta. Kiedy wróciłam z Nowego Jorku, nie wiedział kim jestem i mnie obszczekał. To nie jest miłe.

Poza tym ciągle mam wrażenie, że jak jestem w jednym miejscu, to w czterech innych mnie nie ma. Wszędzie zostawiam kawałek siebie i potem wszędzie chcę wracać, a im więcej miejsc zobaczę, w tym więcej miejsc chcę wracać. Tak w sumie to cały czas borykam się z tym, czy na przykład kupować bilety do Nowego Jorku, czy jechać gdzieś indziej.

Rozluźniają się też trochę relacje rodzinne i więzi ze znajomymi, bo nie masz czasu ich pielęgnować. Staramy się tak robić, że jak jesteśmy, to jesteśmy intensywnie: spędzamy dużo czasu w domu, gotujemy, imprezujemy, spotykamy się z przyjaciółmi. Codziennie coś się dzieje. Jak wyjeżdżamy, to też intensywnie i, jakby, intensywnie nas nie ma. Nie wszyscy to tolerują.

Dom jest zarośnięty. Ostatnio czytałam taki fajny tekst o zapachach w podróży i zapach „niewietrzonego pomieszczenia” to jeden z podstawowych zapachów, jaki znam i który kojarzy mi się z domem. Aromat ususzonych roślin i niewietrzonego mieszkania… (śmiech). Niestety przy takim stylu życia nie możesz mieć kwiatków, ogródka czy wielu innych rzeczy.

Żeby móc wyjeżdżać naukowo, trzeba dużo pracować i być dobrą w tym, co się robi. Poza tym sporo wyjazdów zahacza o jakieś dni wolne, czyli tak naprawdę zamiast odpoczywać w weekend majowy lub jechać sobie gdzieś z plecakiem, to ja nie dość, że przed majówką zachrzaniam jak dziki osioł, to jeszcze potem majówkę spędzam w pracy. Ostatecznie to są moje decyzje i nie jest tak, że moje życie nie ma ciemnych stron. Coś za coś. Natomiast uważam, że ten bilans jest na plus.

Może ja tak mam, że potrzebuję, żeby wszystko było po coś? Staram się z każdego wyjazdu przywieźć jakiś wniosek i jestem w tym bardzo konsekwentna. Po powrocie chcę wprowadzać do mojego życia coś, co będzie po danej podróży pamiątką.

Zaczyna się od bardzo prozaicznych rzeczy, takich jak na przykład to, że po jednym z moich pierwszych wyjazdów do Wiednia ustępuję drogi wszystkim przechodniom. To mi tak weszło w krew, że nawet jak się spieszę, to to robię. Kończy się na większych sprawach w stylu znalezienia motywacji koniecznej do zmiany pracy czy skończenia jakiegoś projektu.

Mój doktorat się niemiłosiernie i nieprzyzwoicie ciągnął do momentu, w którym po jednym z wyjazdów doszłam do wniosku, że więcej stresu kosztuje mnie ciągnięcie go niż zakończenie. Zdałam sobie sprawę, że dużo mniej wysiłku muszę włożyć w to, żeby go zrobić, niż w to, żeby go odwlekać. Wróciłam do domu i doktorat skończyłam.

Gdy pytam, czy obawia się czegoś wyjeżdżając w świat, patrzy na mnie lekko zdziwiona.

Nie wiem, czego bym się miała bać wyjeżdżając. Tak się teraz zastanawiam, bo też nie chciałabym, żeby to zabrzmiało jakoś idyllicznie… Nie tylko przy podróżach, ale i w każdej innej sytuacji staram się przewidzieć, co się może najgorszego stać jak coś nie wyjdzie. I najczęściej nie ma nic na tyle strasznego, żebym się nie zdecydowała wyruszyć z domu. Poza tym zazwyczaj nie ryzykuję życiem, nie oszukujmy się. Ryzykuję co najwyżej tym, że będzie mi głupio, albo że mogę za trzy lata nie mieć pracy, bo mi nie przedłużą umowy, co jest nadal bardzo komfortową sytuacją. Nie mam też problemu z tym, że moje plany nie wychodzą. Lubię je snuć, ale potem równie dobrze mogę się z nimi pożegnać bez żalu.

Żeby móc tak postępować, muszę mieć duże zapasy finansowe, więc cały czas oszczędzam. Staram się mieć oszczędności, żeby dzisiaj móc kupić bilet gdzieś tam, a jutro gdzie indziej. Inaczej bym zwariowała.

Za podobną wolność i poczucie, że nic jej nie blokuje, Asia jest w stanie zmobilizować się do tego, żeby żyć bardzo oszczędnie. Z drugiej strony, czasem chcąc odłożyć pieniądze na dany cel, ludzie popadają w skrajność i odmawiają sobie wszystkiego.

Uważam, że nie ma co cierpieć bez sensu. Jak masz już cierpieć czy zrobić coś, co jest niewygodne lub ciężkie, to staraj się w tym znaleźć jakąś korzyść, którą będziesz mieć na potem. Coś, czego cię to nauczy i co ci się może potem przydać.

Ja za przekonanie, że mogę wydać pieniądze na co chcę i kiedy chcę jestem w stanie dużo poświęcić. Ale staramy się też z Ufalem mieć taką kasę „na przebimbanie”, żeby mieć też frajdę z tego, że w każdej chwili możemy robić fajne rzeczy i nie musimy się przed drugą stroną tłumaczyć. Przede wszystkim nie musimy się przed samymi sobą tłumaczyć.

W ostatnie urodziny mojego taty, który zmarł, kiedy była nastolatką, doszłam do wniosku, że gdybym była nim, to pozostałoby mi tylko dziewięć lat życia. Zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze chciałabym przez ten czas zobaczyć i zrobić, i po prostu zaczęłam robić rzeczy, których nie robiłam wcześniej. Stwierdziłam, że jak mam tylko dziewięć lat, to muszę zacząć szybciej działać. Przestałam spędzać czas na rzeczach, które „muszę”, zaakceptowałam też rzeczy, których nie zmienię.

Na przykład, już lepsza nie będę i ładniejsza też nie będę. Malować mi się czasem nie chce – jakoś trzeba z tym żyć. Ogólnie w młodości nigdy się nie przejmowałam podobnymi rzeczami, co wynikało z nastawienia moich rodziców do podobnych spraw.

Ciekawa jest też pewna rzecz, którą kiedyś usłyszałam: tak w zasadzie, jeśli nie powiesz innym, co jest takiego „strasznego” w twoim ciele, to zdecydowana większość osób nawet tego nie zauważy. A na pewno nie jest tak, że zauważą wszyscy. Może zauważy tylko połowa i… już dla tej drugiej połowy warto się zamknąć! (śmiech)

Nie brniemy więc dalej w rozmowę o słabościach i kompleksach, bo i po co. Zamiast tego, z chęcią słucham o jej momentach dumy i o definicji sukcesu, którą wyznaje.

Najbardziej się czułam dumna z obrony doktoratu. Naprawdę dosyć dużo kosztowało mnie uzyskanie tytułu i poradzenie sobie z tym wyzwaniem wiele mi dało. Jest jeszcze jedna rzecz, która przychodzi mi na myśl.

Kiedy byłam młodsza trenowałam jiu jitsu i byłam w harcerstwie – zawsze miałam poczucie, że dam sobie w życiu radę i w mieście, i w lesie. Ale ta pewność siebie z czasem przygasała i stwierdziłam, że chcę pójść na warsztaty z samoobrony dla kobiet. Jednym z ćwiczeń było łamanie desek. Jaka ja byłam szczęśliwa i dumna, kiedy wróciłam do domu z tymi dwiema częściami połamanej deski… Ja je chyba do tej pory gdzieś u siebie mam. Patrzyłam na moje dłonie: prawa-lewa, lewa-prawa i mówiłam podekscytowana: Boże, to ja to zrobiłam! Dzięki takim doświadczeniom, a także po ciężkich chwilach, które za mną, mam przekonanie, że dam sobie radę ze wszystkim.

A sukces? Sukces to byłby taki stan, że mogłabym robić to, co bym chciała. Mogłabym odpuścić, kiedy chcę i dokończyć, kiedy chcę. Myślę, że to jest proces, nad którym ciągle pracuję.

Staram się też nie oceniać siebie z przeszłości, bo gdybym wiedziała tyle, co teraz, to mogłabym podjąć inną decyzję. No ale nie oszukujmy się – wiedziałam tyle, ile wiedziałam na przykład dwa lata temu. Nie mogę siebie zbyt surowo traktować.

Ogólnie myślę sobie, że chciałabym móc coś rzucić i zostawić bez krępacji, jeżeli by mi to przeszkadzało. Ja natomiast staram się raczej kończyć to, co zaczynam, nawet jeśli nie ma to już sensu. W moim przypadku,sukcesem jest kiedy coś odpuszczam, a nie kiedy coś kończę. Za dużo robię.

Równocześnie kiedy pytam o jej receptę na znalezienie pasji i radości w życiu, mówi: Robić jak najwięcej.

Uważam, że należy próbować różnych rzeczy, żeby wiedzieć, czy są fajne, czy nie. Jeśli nie wiesz, co robić, ja bym poradziła zacząć działać w jakimś kierunku, a potem się zastanawiać, co dalej. Najwyżej później zmieniać, przesuwać, skręcać. Intuicyjnie i tak wybieramy coś, co jest nam najbliższe, a na bazie tego, można stworzyć coś następnego.

Do swoich pasji doszłam metodą prób i błędów – po prostu nad obecnymi zatrzymałam się najdłużej. Ja bym proponowała próbować.

Przekonana, że tym optymistycznym motywem kończymy naszą rozmowę, zaczęłam chować dyktafon. Nagle po kilku minutach Asia podskakuje na krześle i krzyczy: „Dyktafon, nagrywaj!”. Zaciekawiona natychmiast włączam sprzęt i czekam.

O rany, dopiero teraz sobie z tego zdałam sprawę! Pytałaś mnie o to, skąd u mnie podróżowanie?

No więc podróżowanie mi się wzięło z… jedzenia obiadów przed mapą! Mój tata był fanem geografii i zawsze chciał ją studiować, chociaż rodzice specjalnie dużo nie podróżowali. Ale ponieważ lubili odkrywać nowe miejsca, kupowali nam mapy na wszelkie imieniny, urodziny i inne okazje.

Co prawda nie mam mapy Afryki, więc moja jej znajomość jest kiepska i prawie nigdzie nie byłam na tym kontynencie, ale gdy pomyślę o wszystkich posiadanych przeze mnie mapach, to okaże się, że byłam w tych miejscach! Te mapy wisiały po prostu naprzeciwko stołu, więc cały czas na nie z bratem patrzyliśmy. Jak nam się znudziła jedna, to zmienialiśmy na kolejną. I tak sobie myślę, że to może dlatego wykreowałam plany, że chcę zobaczyć to, to czy tamto.

Hmm, chyba pora kupić mapę Afryki! (śmiech)

  1.  W miesiąc po naszej rozmowie Ufalowie kupili jeszcze bilety do Wietnamu. Jak stwierdziła Asia: „Była za dobra promocja cenowa, żeby nie lecieć!”.