Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.
Był czas na dzieci, teraz nadszedł czas na mnie
Kiedy podczas imprezy u znajomych zaczęłam opowiadać o książce, dziesięć minut później czułam, że historia mamy jednej z obecnych tam dziewczyn musi się tu znaleźć. Wiedziałam jedynie, że po latach siedzenia w domu i bycia tzw. „kurą domową” (okropne jest to określenie, nie uważacie?) w końcu wyszła na spotkanie swojemu wieloletniemu marzeniu: produkcji kosmetyków naturalnych.
W przeszłości były: depresja, milionowe długi, wieloletnia opieka nad trójką dzieci i obawy, że nie da sobie rady.
Obecnie spędza większość czasu w laboratorium, znajdującym się siedemdziesiąt kilometrów pod Warszawą i opracowuje receptury kolejnych kosmetyków, które w przyszłości chce wypuścić na rynek. Zaczęło się niewinnie, od spotkania z przyjaciółką chemiczką i jej znajomą zielarką, a teraz szykuje się do budowy własnej linii produkcyjnej. Póki co kręci kremy i robi mydła na użytek rodziny i części wtajemniczonych w jej działalność osób, a potrzebne sobie zioła zbiera na pobliskich łąkach.
Ma pięćdziesiąt dwa lata, ale ciężko mi w to uwierzyć, kiedy zaczynamy nasz wywiad. Ma tyle energii, że mogłaby nią obdarować niejedną dwudziestolatkę – mówię z doświadczenia. Do tego niezwykle serdeczny głos i śmiech, który zaraża. Mimo że dzieli nas ponad dwadzieścia pięć lat doświadczeń, chwilami czułam, jakby mówiła o mnie. Chwilami, że powinnam ją zapoznać z moją mamą, bo coś mi mówi, że dobrze by się dogadały. Teraz jednak to Was z nią zapoznam.
Historia ta i sposób, w jaki została opowiedziana dodały mi otuchy i nadziei, że uda mi się dotrzeć do szerszego grona odbiorczyń. W przeszłości często obawiałam się, że jestem za młoda, żeby pisać artykuły i dzielić się swoimi doświadczeniami w celu inspirowania innych. Sama się ograniczałam, chowając się za wymówką wieku. Równocześnie powtarzałam moim najbliższym, że wiek nie ma znaczenia i że nigdy nie jest za późno, żeby odkryć nowe pasje lub pozwolić sobie na poświęcenie się tym, które nami kierowały w przeszłości. Teraz mam na to nieodparty dowód.
Poznajcie Hanię.
Jestem chemikiem-kosmetologiem. Chemikiem od 1985 roku, a kosmetologiem? Rok temu odebrałam dyplom na studiach podyplomowych na Politechnice Łódzkiej.
Po studiach chemicznych przez pięć lat pracowałam naukowo na Wydziale Chemii. Kiedy miałam już wszystko przygotowane pod napisanie pracy doktorskiej, pojawiło się trzecie dziecko, moja najmłodsza córka Gabrysia. Wydawało mi się, że urodzę, wrócę po roku na uczelnię i dokończę doktorat. Dziecko okazało się jednak alergiczne i atopowe, więc po roku nie wróciłam. Po dwóch też nie, ani po trzech, bo nie udało się jej „sprzedać” żadnej niani i musiałam się nią opiekować w domu. W międzyczasie i tak dojrzewałam do decyzji, żeby zostawić starą pracę, ponieważ nie do końca ją lubiłam i czułam, że kariera na uczelni nie jest dla mnie. W sumie przeciągałam tak kolejne urlopy i dopiero dziesięć lat od momentu rozpoczęcia pracy zakończyłam kontakt z wydziałem chemii.
Przez kolejnych dziesięć lat byłam w domu z dzieciakami i byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa. Pasjonowały mnie wtedy wszelkie sprawy szkolne, chodziłam na wywiadówki i byłam przewodniczącą Rady Rodziców. Kiedy dzieci się usamodzielniły, zorientowałam się, że teraz moja kolej. Uświadomiłam sobie, że moja droga życiowa jest takim wędrowaniem z jednego etapu do drugiego. Był czas na dzieci, teraz nadszedł czas na mnie.
Trzynaście lat temu Hania założyła z mężem, też chemikiem, laboratorium chemiczne, które prowadzą do dziś.
Założyliśmy je, kiedy byliśmy totalnymi bankrutami. Mieliśmy straszne długi i sytuacja była tak poważna, że wydawało się, że do końca życia nie uda nam się ich spłacić. Tylko dzięki bratu mojego męża byliśmy w stanie utrzymać rodzinę.
To jest niesamowity, rzadko spotykany układ, w którym rodzeństwo wspiera się aż do tego stopnia. Był czas, kiedy mój mąż bardzo opiekował się swoim o osiem lat młodszym bratem: pomógł mu skończyć studia, wkręcił go w biznes i od samego początku wprowadzał w dorosłe życie. Uczeń przerósł mistrza i młodszy brat szybko zaczął sobie świetnie radzić. Bardzo się rozwinął, otworzył własne firmy. Kiedy zostaliśmy oszukani i zbankrutowaliśmy, pomagał nam finansowo. Dzięki temu udało nam się przeżyć z trójką dzieci, a jednocześnie przygotować nowe miejsce pracy.
Miejscem tym stał się budynek starej garbarni po teściu, który zmarł kilka lat wcześniej.
Grabarnia wyglądała bardzo obskurnie. Remont zrobiony został jak najniższym kosztem, musieliśmy ją odmalować i przygotować na nowo. To był okres, w którym upadały duże firmy i pozostawały po nich laboratoria do wyprzedaży. Za małe pieniądze zakupiliśmy wszystko, czego nam było potrzeba. Mamy pomieszczenie o powierzchni stu sześćdziesięciu metrów kwadratowych, więc potrzebne było wiele stołów, wyciągów, szkła itp. Nigdy później nie było w Polsce sytuacji, żeby można było tak tanio znaleźć podobny sprzęt.
Laboratorium już było, ale pomysł na to, co dalej – nie do końca. Kiedy pojawił się ktoś, kto zasugerował nowy rodzaj działalności, podjęli wyzwanie.
Ktoś do nas przyszedł z pomysłem, żebyśmy zaczęli badać surowce do produkcji karmy dla psów i kotów. Osoby, które produkują mączki zwierzęce i dostarczają je do firm, produkujących karmę dla zwierząt domowych, muszą dbać o jakość swoich surowców. Chcą je mieć przebadane, żeby nie musieć się niczym przejmować.
Ponieważ oboje jesteśmy chemikami, powiedzieliśmy sobie: niby dlaczego mamy tego nie zrobić? Nie mieliśmy co prawda pojęcia jak, ale skoro już jakimś cudem udało nam się przygotować i ustawić laboratorium chemiczne, to nie mieliśmy zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Wystarczyło trochę popracować jako laboranci: dużo czytaliśmy, uczyliśmy się miareczkować, kupowaliśmy normy – wszystko przypominało nam się ze studiów, na których już to przecież kiedyś mieliśmy.
Wspólna praca małżeństwa okazała się większym wyzwaniem, niż którekolwiek z nich mogło przypuszczać.
Myśmy byli zupełnie, że tak powiem, nieprzeszkoleni pod względem tego, jak powinniśmy razem pracować. Kiedy teraz patrzę na tę sytuację, wiem, że gdybyśmy mieli tę wiedzę i tę mądrość życiową̨ co teraz, to byśmy zupełnie inaczej wspólnie poprowadzili to laboratorium. A tak to były dwa silne charaktery i każdy ze swoją osobną wizją na to, jak działać – to było ciągłe ścieranie się. Przeżyłam bardzo trudne chwile. Nie umieliśmy dostrzec tego, że moglibyśmy zrobić kompilację tych odrębnych wizji firmy i że to połączenie mogłoby być fajne.
Po jakimś czasie Hania się po prostu wycofała.
Dalej byłam szefową firmy, ale nie miałam już z tego radości i przyjemności. Zatrudniłam osoby, które nas zaczęły zastępować, dzięki czemu nie musieliśmy codziennie dojeżdżać siedemdziesiąt kilometrów do laboratorium. Z drugiej strony straciłam cel w życiu zawodowym.
Do czasu, kiedy trzy lata temu przyjechała do mnie przyjaciółka chemiczka, jeszcze z czasów pierwszych studiów, ze swoją znajomą zielarką. Dwie pasjonatki, które od razu stwierdziły: „Skoro masz laboratorium, to chodź sobie krem ukręcimy!”. Powiedziałam, że to świetny pomysł i tak się to wszystko zaczęło.
Przypomniałam sobie, że ja już dwadzieścia lat temu szukałam literatury na temat kosmetyków naturalnych, której jeszcze wtedy w Polsce kompletnie nie było. Udało mi się znaleźć tylko jedną książkę i już wtedy chciałam zacząć, ale… no właśnie, zupełnie o tym zapomniałam. Zakopałam te marzenia. I dopiero dziewczyny obudziły je we mnie na nowo. Co prawda one planowały zostać na etapie „no, to raz na jakiś czas sobie zrobimy krem”, ale we mnie coś krzyczało: Nie! To jest pomysł na mnie i na moje życie! Od zawsze właśnie to chciałam robić!
Po roku wspólnych prób i testów w laboratorium, w celu popchnięcia spraw dalej, znalazłam sobie odpowiednie studia. W Internecie poczytałam, który program najbardziej by pasował pod chemiczkę, a nie kosmetyczkę, i znalazłam go w Łodzi. Przez rok tam jeździłam – rewelacja. Wiedziałam, że to jest dokładnie to, czego mi potrzeba. Na wykładach chłonęłam wszystko jak gąbka.
Rok temu dostałam w końcu dyplom i chciałyśmy z dziewczynami założyć firmę. Wszystko szło w dobrym kierunku, ale kiedy przyszło co do czego, moje przyjaciółki zrezygnowały. Każda miała swoje plany życiowe: jedna prowadziła już inną firmę, druga miała wyjeżdżać z Warszawy. Wycofały się dzień przed Wigilią, więc to był mój zeszłoroczny prezent na Gwiazdkę.
Przez jeden dzień było jej przykro, ale potem pomyślała sobie: Kurczę, jak się gdzieś zamykają drzwi, to się otwiera okno! To nie jest koniec świata.
Powiedziałam o tej sytuacji moim córkom, Agatce i Gabrysi, a one jakby tylko na to czekały. Stwierdziły, że w takim razie to one ze mną wchodzą w firmę. I nagle spojrzałam na ten sam problem z innej perspektywy: w zamian za przyjaciółki dostałam dwie młode, wykształcone i chętne do pracy dziewczyny. To był niezwykły dar dla mojej firmy! Zupełnie inne spojrzenie na biznes, znajomość komputerów czy wszystkich nowinek technicznych, których sama nie posiądę już tak, jak wasze pokolenie.
Żeby zachęcić córki do pracy, oraz żeby pozwolić im poczuć, czym jest robienie kosmetyków, zaprosiłam je do laboratorium. Musiały tutaj przyjechać i same zacząć coś tworzyć. Pierwsze warsztaty zrobiłam więc z Gabrysią, a ta zakochała się w robieniu kremów. Chwilę później Agatka odkryła proces wyrobu mydła i od razu pokazała swoją kreatywność w tym zakresie. Widać było, że je to wciągnęło, miałam już więc dobry materiał na dalszą współpracę.
Doświadczenia z przeszłości nauczyły Hanię dwóch głównych zasad, którymi teraz kieruje sią na co dzień.
Po pierwsze: nie ma sytuacji bez wyjścia. Po drugie: ryzyko się opłaca. Do tego warto dodać coś, co się chyba nazywa pozytywnym myśleniem, choć ja nigdy nie myślałam o tym, że pozytywnie myślę (śmiech). Zawsze miałam wielką nadzieję, że ktoś nad tym wszystkim czuwa i nas prowadzi, więc wchodziliśmy w nowe rzeczy i się nie zastanawialiśmy. To znaczy zastanawialiśmy się, ale nie baliśmy. Myślę, że w najcięższych momentach nie było w nas elementu strachu, o którym mówi tyle osób. Była za to odwaga.
Jak do tej pory, pierwszą dla mnie wartością jest nadzieja, natomiast również odwaga jest absolutnie niezbędna do osiągnięcia czegokolwiek. Konieczne jest pokonywanie strachu, jeśli i kiedy on się pojawi. Strach jest czynnikiem niezwykle hamującym, na każdym polu życia – sama tego doświadczyłam.
Po latach wyszliśmy ze wszystkich długów. Ja do tej pory nie wiem, jak to się stało, dla mnie to jest jakieś wydarzenie nie z tego świata. Zawsze mówiłam, że najlepsze jeszcze przede mną, ale w tej chwili jestem chyba w najlepszej dotychczasowo sytuacji w życiu. Mam niesamowity komfort wewnętrzny. Spokój i szczęście, niezależnie od tego, co się wokół mnie dzieje – piękny stan ducha.
Jak udało się jej do niego dojść?
W pewnym momencie pojawiła się w moim życiu możliwość chodzenia na coaching. Miałam dwanaście spotkań z osobą, która pomogła mi wyciągnąć z siebie siłę potrzebną do tego, żebym moją firmę założyła sama, a nie z córkami. Do tej pory chciałam się oprzeć na naszej trójce i myślałam, że wszystko będziemy robiły razem. Nie czułam się jeszcze na tyle mocna, żeby samej poprowadzić ten biznes.
Natomiast po przyjrzeniu się moim cechom charakteru zrozumiałam, że mogę być liderem i że mam do tego predyspozycje. Ja w to po prostu nie bardzo wierzyłam. A tu nagle zobaczyłam, że spokojnie dam sobie ze wszystkim radę. Ja poprowadzę firmę, a dziewczyny będą moimi managerkami. Na razie nie założyłyśmy jeszcze oddzielnej spółki i wszystko działa pod szyldem naszego laboratorium chemicznego – nadal jesteśmy na etapie laboratoryjnym, więc nie było do tego potrzeby. Kiedy jednak będę to musiała zrobić przed wyjściem z produktami na rynek, wiem już, że dam radę.
Obecnie trwa praca nad recepturami, a Hania daje sobie jeszcze rok na to, żeby ruszyć z biznesem. Na razie czekają gotowe części laboratoryjna, biurowa i magazynowa. Następnym krokiem będzie zbudowanie części produkcyjnej.
Czekam na rozpoczęcie prac budowlanych, a z drugiej strony nie pędzę do przodu z produkcją. Ponieważ nasze laboratorium sprawnie działa i dobrze zarabia, nie mam przymusu, żeby szybko produkować i sprzedawać. Jest to nieocenionym komfortem, bo mogę naprawdę skupić się na dopracowaniu receptur. Co prawda córki mnie bardzo dopingują do tego, żeby już teraz zacząć sprzedawać kosmetyki przez sklep internetowy i z tym wszystkim wyjść do ludzi, więc chyba muszę to przemyśleć. Może lepiej nie czekać, tylko rzeczywiście zacząć od razu.
Tym bardziej, że mimo braku oficjalnej obecności na rynku zaczynają się już pojawiać pierwsze możliwości biznesowe.
Oczekuję teraz na wizytę przedstawicielek pewnej firmy zewnętrznej, która zainteresowała się naszymi mydłami. Zaczęła z nimi pracować dziewczyna, z którą kończyłam studia kosmetologiczne, i która nas ze sobą skontaktowała. Koleżanka znała już moje wyroby, bo na studiach przywoziłam je pokazywać reszcie grupy. Czasem dziewczyny same chciały coś ode mnie kupić, na przykład na prezenty na Święta. Spodobały się jej wtedy moje produkty i cały czas o mnie pamiętała. Firma, dla której teraz pracuje, też robi kosmetyki naturalne, ale nie mają jeszcze w ofercie mydeł. Kto wie, może nawiążemy współpracę na tym polu…
Żeby mieć ręce i głowy wolne, i móc bardzo intensywnie pracować nad kolejnymi produktami, wraz z córką wynajęłyśmy panią do opieki nad dwójką małych dzieci Agaty. Dzięki tej pomocy nie musimy się martwić o dom czy zrobienie obiadu. Poza tym teraz mamy, tak naprawdę, więcej czasu dla rodziny – po południu już jesteśmy wolne i bawimy się z dzieciakami. Potem coś sobie czytam lub chodzę na łąki i zbieram zioła, czasem robię ekstrakty. Jest fantastycznie.
Analizowałam sobie kiedyś, czym jest sukces w moim życiu i doszłam do wniosku, że na różnych jego etapach miał różne oblicze. W sytuacji, kiedy byłam chora na depresję, sukcesem było wyjście z tej choroby. W sytuacji, gdy zmagałam się z trudną sprawą rodzinną, sukcesem były odwaga i nie poddawanie się zwątpieniu. Natomiast w tej chwili moim sukcesem jest to, że ja mam marzenia.
Kiedyś bałam się marzyć. Wydawało mi się, że trzeba przyjąć to, co jest i jakim jest. Nie wiem sama dlaczego, ale miałam bardzo negatywne podejście do marzeń. A przecież w dzieciństwie miałam marzenia. Kiedy jechałam na studia, też miałam marzenia, świat stał przede mną otworem. Tylko z czasem one się gdzieś zagubiły, w „dorosłym” życiu i przy rodzinie na głowie, jakoś mi to wszystko uciekło.
Gdy zanikły marzenia, a w życiu przyszedł krach, Hania przypłaciła go poważną chorobą. Mówi, że ten czas był potrzebny po to, żeby się wszystko ponaprawiało. Przeszła drogę od depresji do terapii, na licznych sesjach i spotkaniach szukała przyczyn i powodów sytuacji, w której się znalazła.
To wszystko sprawiło, że wróciłam do siebie. Do tej dawnej siebie, która się nie boi, która ryzykuje, ma marzenia i jest szczęśliwą optymistką. Cieszę się życiem i każdą jego chwilą. A jak jest źle, bo wiadomo, że tak też czasem jest, to myślę sobie: to minie, to jest chwilowe, nie będzie trwać wiecznie. Przeżyję ten moment i znowu będzie dobrze, zupełnie tak jak po burzy zawsze wychodzi słońce.
Do tego świętuję moje sukcesy. Nawet takie małe rzeczy jak to, że ostatnio udało mi się uratować partię mydła, która została źle zaperfumowana. Ponieważ dałam moim córkom absolutną wolność, żeby robiły w laboratorium to, co chciały, kilka razy się pomyliły. I okazało się to być niesamowitą sprawą, bo Gabrysia kilkukrotnie powiedziała mi: „Mamo, jak to dobrze, że ty mi pozwoliłaś robić błędy!”. Dziękowała za to, że nie stałam nad nimi i nie mówiłam, co mają robić, tylko dałam im książkę i powiedziałam: macie i próbujcie.
Ostatnio Agatka miała sobie przejrzeć przepisy i wybrać te mydła, które chce robić. Jeszcze wtedy była zbyt mało doświadczona, żeby samej coś stworzyć. Raz popełniła błąd, ponieważ mydło robione było w zbyt wysokiej temperaturze i za szybko „doszło”. Składniki nie zdążyły się ładnie połączyć zanim stwardniało i trzeba było coś z tym zrobić, żeby nie stracić całej partii, w tym cennych olejków eterycznych i barwników, które pozyskałyśmy własnymi rękoma. Trudno było to tak po prostu wyrzucić, a książki i inna dostępna literatura nie opisują dokładnie, jak odzyskiwać te składniki. Jest bardzo dużo informacji dookoła tego tematu w Internecie, ale metody, które były podawane, nie przynosiły skutku.
I nagle coś mnie tknęło, trochę ruszyłam głową i, koniec końców, odzyskałam to mydło. Kiedy przyszłam do domu, od progu zawołałam: świętujemy! Sukces może się wydawać mały, bo to przecież tylko odzyskanie jednego kilograma mydła, jednak patrząc na to pod kątem przyszłości: co będzie, jeśli zepsuje mi się partia dwudziestu kilogramów, a nie jednego? Co ja z tym zrobię? Teraz już wiem.
Świętuję zazwyczaj tak, że przychodzę do domu, który znajduje się pięć metrów od laboratorium, siadamy z mężem na tarasie i napajamy się wiejską przestrzenią. Albo patrzymy na zachód i podziwiamy słońce, a muszę powiedzieć, że za każdym razem wygląda inaczej. Jeszcze się tutaj nie zdarzyły dwa takie same wieczorne spektakle. Cieszymy się tym, że jesteśmy i że zdarzyło się coś dobrego. Wypijemy po kieliszku wina, zjemy jakąś sałatkę – to jest nasze małe świętowanie we dwoje.
Porażki też traktuję obecnie bardzo pozytywnie. Cieszę się z nich, ponieważ każda mnie czegoś nauczyła i wszystkie nieustannie mnie kształtują. Podam dwa przykłady.
Pierwsza porażka, jakiej doświadczyłam na ostatnich studiach, była dla mnie straszna. Zrobiłam krem, zabezpieczyłam go, zakonserwowałam mikrobiologicznie tak jak powinnam i zawiozłam na uczelnię pokazać dziewczynom. Otwieramy ten krem, a on jest spleśniały. Po tygodniu. To się prawie w ogóle nie zdarza, ale jednak się zdarzyło. Wstyd ogromny i walka z samą sobą, jak się zachować. Natychmiast wszystko zabrałam i przeprosiłam za wpadkę, widocznie dodałam za mało konserwantów lub zamknęłam krem w słoiczku, kiedy był na to jeszcze za ciepły.
Druga wpadka: też na studiach, czyli to samo grono osób, które się temu przyglądają. Za drugim razem uczucie jeszcze gorsze… Wzięłam krem, który był już wcześniej używany, żeby z ciekawości sprawdzić, ile jest w nim bakterii. To był trochę szalony pomysł z mojej strony, nie pomyślałam też o jego konsekwencjach. Wiedziałam, że będą w nim jakieś zanieczyszczenia, ponieważ nie ma sposobu, żeby było inaczej w przypadku kosmetyku, do którego codziennie wkładamy palec. Nie ma kremów, które są sterylne. Chodzi jednak o to, żeby nie rozwijały się w nich bakterie chorobotwórcze.
No więc wzięłam taki używany krem na zajęcia z mikrobiologii. Trafiłam gorzej niż pechowo, ponieważ jedna z osób prowadzących ćwiczenia w ogóle nie podeszła do tego naukowo. Jako że narosły w nim jakieś drobnoustroje, kobieta zaczęła się nade mną pastwić przy całej grupie, chodząc od grupki do grupki i śmiejąc się, że na pewno wyhodowałam sobie jakieś gronkowce, paciorkowce itp. Na szczęście druga osoba prowadząca podeszła do mnie i powiedziała: „Jeżeli jest pani zainteresowana, to proszę zostać po zajęciach. Sprawdzimy, co to jest.” Zaproponowała ten eksperyment całej grupie, ale to były ostatnie zajęcia przed feriami i oczywiście nikt się nie zainteresował tą opcją. Zostałam więc sama godzinę dłużej i okazało się, że bakterie z mojego kremu były bezpieczne, jednak nikt inny o tym nie wiedział.
Te dwa tygodnie ferii to była dla mnie nieustanna walka samej ze sobą: co o mnie pomyślą? Co o mnie powiedzą? Jak ja się w tym wszystkim prezentuję? W końcu zwalczyłam te wszystkie głupie myśli i stwierdziłam: trudno, jest jak jest! Oczywiście po powrocie na uczelnię nawet pies z kulawą nogą się tym epizodem nie zainteresował. Wszyscy zapomnieli o wydarzeniu, a moje strachy okazały się tylko i wyłącznie strachami. Jedna z osób zapytała, co mi wtedy wyszło w badaniu i na odpowiedź, że wszystko było bezpieczne, odrzekła jedynie: „A, no to fajnie”. To jest niesamowite, jaki film człowiek może sobie sam w głowie nakręcić i jak sam siebie potrafi nastraszyć.
Jest to cenne doświadczenie, bo od tej pory bardzo zwracam uwagę na bezpieczeństwo wyrabianych przeze mnie kremów. Zapewne już zawsze będzie to moim konikiem przy produkcji jakichkolwiek preparatów – nie puszczę niczego bez badań i absolutnej pewności, że dany kosmetyk jest bezpieczny.
Same siebie też odnajdziemy jedynie metodą prób i błędów.
Pytać samą siebie to jest najlepsze źródło odpowiedzi. Oczywiście czasami nie jest łatwo dogrzebać się do swoich emocji i tego, czego się naprawdę chce. Ciężko jest przedrzeć się przez to wszystko, co dało nam wychowanie w danej rodzinie, stereotypy czy życie w kulturze, z której się wywodzimy. Mimo to trzeba się zapytać: co ja tak naprawdę chcę robić? Co mi daje radość, co mnie zawsze cieszyło?
Zawsze pojawiać się będą różne rady i impulsy. Często jesteśmy też przeszkodą same dla siebie i narzucamy sobie różne ograniczenia. Ale trzeba szukać odpowiedzi, drążyć temat do skutku i coraz lepiej poznawać samą siebie. Myślę, że to jest ta droga, która pozwala dowiedzieć się, co chcemy w życiu robić. Nie uważam, jak niektórzy, że samodoskonalenie się jest stratą czasu. Dla mnie cała strefa psychologiczno-duchowa człowieka jest tak samo ważna jak jego ciało.
Jesteśmy całością i według mnie trzeba się rozwijać we wszystkich możliwych kierunkach. Żeby wiedzieć, co się chce w życiu robić, potrzeba dojrzewania i rozwoju. Oczywiście inni ludzie mogą być pomocni w tym procesie – kiedy chcę podjąć jakąś decyzję, bardzo często rozmawiam z kilkoma zaufanymi osobami i słucham, co mają do powiedzenia. Jednak działa to na takiej zasadzie, że jeżeli coś z ich wypowiedzi we mnie zaskoczy, to przyjmuję to, a jeśli nie, to dziękuję za ich czas i szukam dalej.
Kiedyś było inaczej – słuchałam głównie opinii innych ludzi, bo uważałam, że ja na pewno się mylę. Przez pewien czas nie miałam poczucia własnej wartości i wydawało mi się, że jestem w życiu skołowana. Nie miałam do siebie zaufania, a to chyba największy błąd. W naszym sumieniu jest taki cichutki głos, który wie, jak nas poprowadzić. Z czasem zacznie przemawiać coraz głośniej, gdy przestaniemy się bać tego, co jest głęboko w nas, naszej wiedzy i drzemiącego w nas dobra.
Kiedy po latach szłam na pierwsze spotkanie biznesowe, postanowiłam, że nie mogę się przecież pokazać jako osoba, która właśnie spędziła dziesięć lat, siedząc w domu i wychowując trójkę dzieci. W nocy przed spotkaniem czytałam jeszcze książkę ze studiów, żeby sobie wszystko przypomnieć. Założyłam jakiś garnitur, wzięłam najbardziej elegancką torbę jaką miałam i po prostu odegrałam rolę bizneswoman, którą jeszcze wtedy nie byłam. Wydaje mi się, że nawet takie wejście w inną rolę jest czasami potrzebne i przynosi korzyści.
W jakimś stopniu zrobiłam może wtedy wrażenie niezgodne z prawdą, ale – z drugiej strony – w zasadzie dlaczego niezgodne? Skoro sobie coś przypomniałam, zrozumiałam i zadałam dwa czy trzy pytania, a to spowodowało, że wypożyczono nam urządzenie, na którym nam zależało, to jednak oznacza chyba, że byłam odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu?
Czasem są rzeczy, które wydają nam się szalone, czy może nawet nie tyle szalone, co niekonwencjonalne, ale warto je zrobić. Najwyżej się nie uda, ale jak nie spróbujesz, to skąd będziesz wiedziała, co się może udać, a co nie? Mówię do ciebie, ale w sumie też do siebie, żeby się dalej do tego przekonywać (śmiech).
Budować poczucie własnej wartości i przekonanie, że jesteśmy w dobrym miejscu można na wiele sposobów. Mamy grupy wsparcia czy rozmowy z terapeutami, a dodatkowo łatwiej dostępne narzędzia, jakimi są książki.
Dla mnie bardzo pomocną książką była „Kobieta na krańcu świata 3” Martyny Wojciechowskiej. A tak dokładniej, to jedna z zawartych w niej historii.
Opowiadała o kobiecie w moim wieku, która też była uzależniona od faceta. Mówię „też”, ponieważ u mnie wystąpiło swoiste uzależnienie od męża. Jeśli kobieta pokłada całą swoją nadzieję i upatruje źródła szczęścia w partnerze, to się niestety zawsze na tym głupio przejedzie, ponieważ ich tam nie ma. A my mamy taką tendencję, żeby oczekiwać od mężczyzny, że będzie spełniać nasze oczekiwania i dawał nam to, co lubimy i czego potrzebujemy. Bez tego czujemy się nieszczęśliwe. Przerobienie tego wzorca w moim życiu i skonfrontowanie się z tym, że ja też tak postępuję, a potem postanowienie, że muszę to zmienić spowodowało, że dałam oddech mojemu mężowi, a sama stałam się osobą szczęśliwą.
Tamta historia była bardzo podobna: kobieta była bardzo zakochana w swoim mężu, a jednak musiała się z nim rozstać, czy to on ją zostawił – już nie pamiętam. W każdym razie po tym, jak się rozstali, a ona podnosiła się ze swoich problemów, poznała reportera National Geographic, który skakał ze spadochronem. Bardzo ekstremalny i przerażający sport, ale w końcu dała się namówić na spróbowanie go. Właśnie to mnie pociągnęło w tej historii, że ta kobieta zaczęła przełamywać swoje obawy, dzięki czemu stała się innym człowiekiem. Pojawiły się tam słowa tego reportera: „Nigdy nie pozwól, żeby strach stawał między tobą i twoimi marzeniami” i mnie to zdanie było w tamtym momencie potrzebne. Przeczytałam je i powiedziałam sobie: Nie pozwolę!