Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Wolna i wyzwolona dzięki Zumbie

Kiedy rok temu postanowiłam zostać instruktorką Zumby, nie wiedziałam, kim jest. Tak szczerze to nawet nie wiedziałam do końca jak wyglądają zajęcia Zumby, bo nigdy na żadnych nie byłam. Poszłam więc na szkolenie nie będąc pewna, czego się spodziewać i od razu zostałam zarażona jej energią i optymizmem. Ze sposobu, w jaki ta instruktorka prowadziła szkolenie, przebijało dużo więcej niż energia i optymizm. Jej uśmiech i cierpliwość dodawały otuchy w momentach zwątpienia kursantek, a niesamowity entuzjazm sprawiał, że w trakcie tańca dawałyśmy z siebie wszystko.

W którymś z momentów opowiedziała nam w skrócie swoją życiową historię, a brzmiała ona trochę jak spełnienie amerykańskiego snu: dziewczyna ze Skwierzyny, której większość z nas być może nie jest w stanie wskazać na mapie, wyjeżdża do Stanów. Po kilku latach wraca do Polski jako jedna z oficjalnych trenerek programu Zumba Fitness i robi oszałamiającą jak na nasze warunki karierę w świecie fitness. Piękne, przyjemne i… jednowymiarowe.

Piękna jest, otwarta na innych i wspierająca też, ale na pewno nie jednowymiarowa. Kiedy na początku szkolenia zdjęła T-shirt z długim rękawem i odsłoniła pięknie wyrzeźbione plecy (pierwszy raz zwróciłam na to uwagę u kobiety!), wszystkie dziewczyny spojrzały po sobie w niemym zachwycie. Kiedy w trakcie wywiadu ciepłym i radosnym głosem opowiadała mi o swoim życiu, wyborach i filozofii, którą się kieruje, słuchałam jej z takim samym podziwem. Jawiła mi się bowiem jako niezwykle mądra, wytrwała i spełniona kobieta, która cały czas pracuje nad sobą i nad tym, jak pozytywnie wpływać na innych.

Po latach spędzonych na Florydzie, w miejscu „wiecznych wakacji”, wróciła do kraju i zamieszkała w małej wiosce pod Gorzowem Wielkopolskim. Lubi żyć pełnią życia, kiedy chce, a kiedy ma na to ochotę – zaszyć się i odciąć od świata, zostając na uboczu. Dzisiaj ją stamtąd na chwilę wywołamy.

Kiedy patrzę na swoje życie, podobnie jak ta Polka dochodzę do wniosku, że wcale nie chodzi o najlepsze stopnie i zdobywanie kolejnych dyplomów, a o zaradność, wytrwałość i pasję do tego, co robimy. To one sprawią, że dojdziemy tam, gdzie chcemy. Jej przykład pokazuje też, że można z powodzeniem łączyć, zdawałoby się, zupełnie różne zawody i branże.

Poznajcie Izę.


Muszę przyznać, że przez całe życie kiepsko było u mnie ze znalezieniem tego, co naprawdę chcę robić. Mimo to wiedziałam, że chcę w czymś przodować, więc za wszelką cenę dążyłam do tego, żeby osiągać kolejne sukcesy. Zawsze interesowałam się sportem i chyba to mnie najbardziej kręciło, jednak sport traktowałam jako hobby. Był czymś pobocznym w moim życiu, jedynie czymś, co mi sprawiało przyjemność. Równocześnie uważałam wtedy, że jeśli tylko będę się bardzo pilnie uczyć, to wszystko osiągnę, bo to jest najważniejsze: dostawać najlepsze stopnie i piąć się dalej.

W liceum byłam prymuską, dostawałam stypendium naukowe i działałam w samorządzie. Innymi słowy – starałam się zaistnieć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie tędy droga. Kiedy kończyłam szkołę stanęłam przed dylematem, co dalej. Już wtedy kręciło mnie prowadzenie zajęć fitness, ale perspektywa bycia instruktorką fitness była w tamtych czasach dosyć przerażająca. Nie był to zawód rozwinięty, działała jedynie garstka klubów fitness zlokalizowanych w większych miastach, a w małych ta forma spędzania czasu w ogóle nie była popularna.

Mój brat i szwagier odnosili sukcesy i osiągnęli wysoki standard życia, więc ja też tego pragnęłam dla siebie. Nie chciałam się martwić o podstawowe wygody, pragnęłam mieć dom i dobry samochód. Kierując się myślą o przyszłości i próbą organizacji dorosłego życia, wybrałam studia informatyczne. Był to jeden z najbardziej popularnych i rozchwytywanych kierunków, ze względu na ogromne zapotrzebowanie na informatyków.

Moje początki były przezabawne: panowie patrzyli na mnie zza ramienia, bo nie potrafiłam nawet pisać na klawiaturze. Mieli ze mnie niezły ubaw.

Zawzięłam się i już pod koniec pierwszego roku przodowałam na zajęciach pod względem stopni i wyników w nauce. Cały czas kierowałam się słowami: muszę się nauczyć, muszę się nauczyć. Wtedy też powoli zaczynałam zauważać, co mnie w informatyce mniej lub bardziej interesowało, aczkolwiek nigdy nie kierowała mną w tym pasja. Przez całe studia musiałam być bardzo zdyscyplinowana i chyba mnie to troszeczkę gubiło: nie można być z siebie do końca zadowoloną, kiedy cały czas się trzeba zmuszać i mobilizować, niemalże musztrować, do tego, żeby rzeczywiście coś zrobić i osiągnąć. Na szczęście poza uczelnią spełniałam się w innych rzeczach i dzięki temu nie byłam zupełnie zdesperowaną kobietą (śmiech).

A przyjemność sprawiały jej kursy fitnessu, prowadzenie zajęć aerobiku w klubach osiedlowych oraz uczestnictwo w sekcji sportowej na uczelni i trening aerobiku sportowego.

To była dobra ucieczka od uczelnianej rzeczywistości i okazja do samorealizacji. Tym bardziej, że obracałam się tam w fajnym towarzystwie – zresztą do dzisiaj mamy ze sobą kontakt. Niezmiernie cieszę się, że nie zamknęłam się wtedy na samym podążaniu za sukcesem i osiąganiem jakiegoś wyimaginowanego statusu społecznego.

W trakcie studiów zaczęłam zdalnie pracować dla polskich i niemieckich firm, aż w pewnym momencie doszłam do wniosku, że trzeba skorzystać z życia i gdzieś pojechać, nauczyć się języka. Na każde wakacje wyjeżdżałam więc do USA na program Work&Travel, co było bardzo dobrym posunięciem. Dużo mnie to doświadczenie nauczyło i pomogło mi otworzyć się na ludzi z całego świata. Prace, których się łapałam były śmieszne, czasem sprzątałam kible czy pracowałam w McDonald’s. Dzięki temu nauczyłam się, że niezależnie od tego, jaką pracę się wykonuje, jeśli podejdzie się do niej z pozytywnym nastawieniem, to można przeżyć fajne chwile. Bardzo miło wspominam te wyjazdy.

Za pierwszym razem byłam w Waszyngtonie i pracowałam w samym centrum miasta, więc po pracy miałam okazję zwiedzać muzea i zobaczyć najciekawsze rzeczy w mieście. Za drugim razem pojechałam do Wyoming, gdzie pracowałam w hotelu Four Seasons. Miałam tam okazję przyglądać się innemu życiu i innym standardom. Nie załamywałam się, że jedynie tam sprzątam czy podaję gościom ręczniczki w łazienkach, tylko starałam się wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej: język, znajomości, okazję do podróży.

Powiem szczerze, że nawet teraz – mając pracę, którą kocham – byłabym w stanie znowu tam pojechać i wykonywać jakąś podrzędną pracę w hotelu. Pracę, w której nie trzeba się niczym przejmować i w której nie ma się czym stresować, a po której można się spełniać, na przykład podróżniczo.

Kiedy skończyła studia, chłopak Izy wyjechał do Stanów. Nie widząc punktu zaczepienia w Polsce i nie wiedząc, gdzie szukać pracy, zdecydowała się do niego dołączyć i zamieszkać z nim w Waszyngtonie. Po pewnym czasie, z pomocą swego ukochanego, zorganizowała sobie pracę jako programistka w firmie informatycznej zlokalizowanej na Florydzie.

Rozpoczęcie tej pracy był chyba największym przełom w moim życiu. Przyszedł po ośmiu miesiącach mieszkania w Waszyngtonie, bycia na utrzymaniu Andrzeja i braku perspektyw na to, co ze sobą zrobić. Wcześniej moje dni składały się ze sprzątania i gotowania obiadu, czasem uatrakcyjnianych grą w tenisa albo lekcji angielskiego. Przy dużych odległościach jakie charakteryzują amerykańskie miasta, ciężko mi się było ze wszystkim zorganizować. Czekałam więc w domu, aż chłopak wróci z pracy i coś zrobimy wspólnie. Nie był to najwspanialszy okres mojego życia.

Dlatego wyjazd na Florydę i życie na własną rękę było super. Musiałam zadbać sama o siebie, poszukać własnego mieszkania, kupić samochód i się tam odnaleźć. To wtedy tak naprawdę wzięłam życie w swoje ręce i poczułam, że żyję. Codziennie miałam przed sobą cel, czułam się wartościowa i byłam panią swojego losu. Było to najlepsze posunięcie, jakiego mogłam wtedy dokonać.

Tuż przed wyjazdem z Waszyngtonu poszłam na dwie lekcje Zumby i od razu po wylądowaniu na Florydzie, pomimo ogromu pracy i obowiązków, zapisałam się na szkolenie Zumby. Postanowiłam, że muszę spróbować coś w tym kierunku zrobić, choćby dla zabawy. Będąc w Stanach Zjednoczonych nauczyłam się, że trzeba próbować nowych rzeczy i że nie można się ich bać. Amerykanie są zresztą bardzo otwarci i uważają, że nie ma co się wstydzić. W Polsce po dwóch lekcjach nowej techniki nie poszłabym na szkolenie – czułabym się niedoświadczona i wstydziłabym się w takim stanie wyjść między ludzi. A tam nikt mnie nie znał, więc trzeba było skorzystać z okazji.

Jasne, czułam się zielona i na początku niekoniecznie odnajdywałam się w tym, co robiłam, ale czerpałam z tego najwięcej jak się dało. Po szkoleniu zabrałam płyty z choreografiami Zumby do domu i codziennie z nimi ćwiczyłam. Postawiłam sobie za cel zacząć uczyć innych i po dwóch miesiącach mi się to udało. Mój czas był wtedy niesamowicie zapełniony. Od rana w ciągu dnia praca, wieczorami Zumba. Nie przeszkadzało mi, że wynajmowałam pokoik 2x2m, gdzie ciężko było nawet ćwiczyć i uczyć się Zumby. Nie było żadnych ograniczeń, a ja czułam się wolna i wyzwolona.

Myślę, że doświadczenie uzależnienia od drugiej osoby i odczucie braku pomysłu na samorealizację dało mi tyle siły, że teraz chciałam ze wszystkiego skorzystać. W momencie, w którym stanęłam na własnych nogach i chciałam się spełniać, życie dawało mi ku temu możliwości. To było niesamowite doświadczenie.

Pamiętam do dzisiaj jak jeździłam do pracy z głośnikami podkręconymi na full i otwartymi szybami, pamiętam przejeżdżanie przez most i oglądanie wody… Codziennie czułam radość, niesamowitą energię i takie spełnienie, którego nie da się opisać słowami.

O piątej czy o szóstej rano biegłam do pracy, żeby skończyć to, co musiałam zrobić w biurze. Zawsze byłam zacięta, więc nawet kiedy pojawiało się coś, co faceci załatwiliby dwa razy szybciej i czego nie umiałam, zapierałam się i za wszelką cenę robiłam to sama (śmiech). Osiągałam swoje cele i zyskiwałam uznanie, a dzięki pracowitości pracodawcy byli dla mnie elastyczni: wykonywałam swoje obowiązki, potem wyrywałam się na dwie godzinki prowadzić zajęcia z Zumby, po czym przybiegałam dalej kontynuować programowanie. Po pracy, czasem o dwudziestej trzeciej, szłam grać w tenisa czy posiedzieć na plaży, bo pogoda była do tego idealna.

Środowisko ludzi skupionych wokół Zumby jest niesamowicie otwarte i pomogło mi, między innymi, przekroczyć wszelkie bariery językowe. Nie ukrywajmy, komunikować się w danym języku w stopniu podstawowym jest łatwo, czym innym jest odnaleźć się w sytuacji towarzyskiej, na przykład w głośnym pubie czy na imprezie urodzinowej. Nie masz na tyle podzielności uwagi, żeby się dokładnie wsłuchać w to, co do ciebie mówią. Nie masz też czasu, żeby starać się wszystko powiedzieć z odpowiednim akcentem i tak, żeby inni cię zrozumieli. A jednak nawet w takich sytuacjach czułam z ich strony pełną akceptację i dzięki temu krok po kroku szłam do przodu.

Szybko stałam się częścią lokalnej społeczności, chodziłam na zajęcia innych instruktorów i zaczęłam wyjeżdżać na konwencje zumbowe – byłam zresztą na każdej od początku ich istnienia. Robiłam to wszystko bez większych planów na przyszłość, po prostu mnie to kręciło i dobrze się tym bawiłam. Po raz pierwszy w życiu nie wiązałam z czymś presji i ciśnienia, i nie robiłam tego po to, żeby cokolwiek osiągnąć, co chyba było w tym wszystkim najfajniejsze.

W miarę jak ku końcowi zbliżał się mój kontrakt z firmą informatyczną, czułam coraz większe rozdarcie. Zaproponowano mi przedłużenie współpracy i mimo że chciałam żyć w Stanach, coraz bardziej tęskniłam za rodziną. Obserwowałam innych Polaków, którzy zostawali w Stanach i rzeczywiście, przez pierwszych pięć lat latali odwiedzać bliskich, ale po tym czasie relacje rozluźniały się na tyle, że przestawali jeździć do ojczyzny. Chcieli odwiedzać nowe kraje i korzystać z życia, a nie wykorzystywać każde wakacje na to, żeby zobaczyć się z rodziną. To mnie strasznie przeraziło, ponieważ nie chciałam dopuścić do podobnej sytuacji. Zawsze byłam mocno związana z bliskimi, a moja siostra jest moją najlepszą przyjaciółką. To był czynnik decydujący o powrocie do kraju.

Akurat wtedy nastąpił kryzys finansowy i Andrzej, mój chłopak, stwierdził, że wraca do Polski. Postanowiliśmy, że musimy się spotkać w jednym miejscu i nie możemy do siebie latać co dwa tygodnie jak to było w Stanach. Związek na weekendy? Nie tędy droga, nie możemy tak żyć przez dłuższy czas. Pracowałam w o tyle fajnej firmie, że przedłużyliśmy kontrakt na innych niż do tej pory zasadach – mogłam dla nich pracować zdalnie, co mi idealnie pasowało. W tym czasie dowiedziałam się, że Zumba szukała trenerów i aplikowałam na stanowisko trenera w Europie. Po trzech miesiącach dostałam się na szkolenie i jako kraj treningowy przydzielono mi Polskę.

Po powrocie do kraju najpierw musiałam zorganizować się z pracą w branży informatycznej, bo to było nadal moje główne źródło utrzymania. Zumbę traktowałam na zasadzie: co wyjdzie, to wyjdzie. Nie zamierzałam się niczym przejmować i za bardzo stresować. Zauważyłam, że jak się czymś w życiu za bardzo stresuję, to mi to nie wychodzi. Kiedy się nie stresuję, jest dobrze.

Byłam non stop uśmiechnięta, non stop pełna energii, otwarta na ludzi. Tyle pozytywnych rzeczy tam zaczerpnęłam, że po powrocie aż nie pasowałam do tutejszego środowiska (śmiech).

Jedno co pamiętam z tamtego okresu, to fakt, że Andrzej nie był przychylnie nastawiony do moich wyjazdowych szkoleń z Zumby. Pytał: „Po co ty tam jeździsz? Przecież Zumba nic ci w życiu nie da, a ty tyle czasu temu poświęcasz!”. Odpowiadałam, że się tym świetnie bawię i że chciałabym zbudować sobie takie środowisko dziewczyn jakie miałam w Stanach: byłyśmy grupą kumpel, które często się spotykały i razem organizowały fajne imprezy. Chciałam i potrzebowałam tego też tutaj. Nie obchodziło mnie, czy coś z tego będę miała finansowo, ale to, co mogłam mieć duchowo. To, ile szczęścia mi to przynosiło było nie do przecenienia.

Jak się przekonałam, Polska nie jest łatwym krajem do rozpo- wszechniania nowych idei. Zanim zorganizowałam pierwsze szkolenie w listopadzie 2009 roku, próbowałam zaszczepić Zumbę w różnych miejscach w kraju. W lokalnym klubie fitness powiedzieli mi: „Dobra, jak chcesz to prowadź sobie zajęcia za trzydzieści złotych za godzinę. Możemy ci coś wprowadzić do grafiku”. Przydzielili mi jakiś termin i zaczęłam prowadzić zajęcia za najniższą stawkę, jaką mogli mi byli dać. Nie przejmowałam się tym, ponieważ zależało mi głównie na tym, żeby zacząć gdziekolwiek prowadzić treningi, a nie zarobić na tej działalności.

A jednak sala szybko się wypełniła, a w klubie zaczął się ogromny szał na Zumbę. Mimo to wszędzie indziej gdzie próbowałam się dostać odsyłano mnie z kwitkiem. Nawet, gdy dzwoniłam do jakiegoś miejsca, prosząc o możliwość poprowadzenia zajęć za darmo, otrzymywałam negatywną odpowiedź.

Ludzie byli na tyle leniwi, że nawet nie przeglądali linków, które im podsyłałam i nie oglądali filmików, które pokazywały jak szalona i popularna jest Zumba za granicą. Nie chciało im się nawet sprawdzić co to jest i czy ma szansę się przyjąć i odnieść sukces tak jak w wielu innych miejscach na świecie. Mimo że Zumba zaistniała w Stanach w 2001 roku, a w 2008 roku to było już czyste zumbowe szaleństwo, zaszufladkowano ją do grona innych programów, wokół których przez chwilę jest szum, a niedługo później wypadają z łask.

To było naprawdę bardzo dołujące. Prowadziłam tu Zumbę już przez jakiś czas, ale w pobliżu było niewiele znajomych instruktorek, z którymi mogłabym coś więcej zdziałać. A robić coś samej nie jest aż taką przyjemnością jak w grupie.

Jechałam z Zumbą na targi Expo w całej Polsce i tam też często zderzałam się z bardzo negatywną opinią. Na pierwszych targach fitnessowcy dosłownie mnie zjechali: że Zumba jest za prosta, że bez sensu, beznadziejna i na dodatek niebezpieczna. W trakcie zajęć, które prowadziłam, stało kółko osób z założonymi rękoma, posępnymi minami i negatywnym nastawieniem. Pierwsze wizyty na targach były krępujące i nie tyle dołujące, co po prostu smutne.

W drugim roku pojawiła się również imitacja programu, która nie dość, że była zupełną kopią całego konceptu i treści Zumby, to jeszcze twórczyni próbowała postawić nas w negatywnym świetle. Starano się udowodnić, że ich program powstał jako pierwszy i paranoicznie komentowano Zumbę jako formę kontuzogenną.

Wszystko to kosztowało ją sporo energii i wymagało siły woli, żeby trwać przy swoim i nadal to ciągnąć.

Dużą siłę dawał mi fakt, że Zumba już się gdzieś przyjęła. Ważne było też to, że ja sama doświadczyłam jak super te zajęcia działają na uczestników i uczestniczki. A skoro wiesz, że coś działa, to jest to już tylko kwestia twojej przedsiębiorczości, żeby przyjęło się i tutaj. Nieustannie działałam i kładłam nacisk na to, żeby tę ideę treningu rozpowszechnić, dzięki czemu ludzie zaczynali się nim coraz bardziej interesować i coraz liczniej przychodzić na zajęcia.

Ze szkoleń wychodzili już pierwsi instruktorzy i instruktorki, którzy osiągali swoje małe sukcesy – chociaż to już nawet nie chodziło o sukces, a o samozadowolenie i pozytywne wspomnienia. Byli niesamowicie przedsiębiorczy, więc jeszcze szerzej propagowali Zumbę, organizując mnóstwo zajęć. To dzięki nim Zumba tak się w Polsce rozrosła – nigdy nie osiągnęłabym tego sama.

Cieszę się, że wzięli sprawy w swoje ręce i że nadal prężnie działają. W ten sposób dają mi jeszcze więcej motywacji. Gdybym miała to ciągnąć sama, wycofałabym się pewnie gdzieś po drodze… Aby wypromować jakąś nową ideę, wymagane jest dużo pracy i poświęcenia, ciężko robić to bez wsparcia. Motywację do tego, żeby nie przestawać w wysiłkach dawała mi świadomość zadowolenia i spełnienia innych ludzi, a także obserwacja mojego własnego rozwoju i fakt, że powoli zaczynałam w świecie Zumby osiągać jakąś pozycję i mieć znaczenie.

Polscy instruktorzy są coraz lepsi i nie chodzi tylko o poziom ich tańca czy prowadzenia zajęć, ale także zaangażowania w całą organizację. Ci, którzy zostali wyszkoleni na początku to ludzie, którzy poświęcili Zumbie niesamowicie dużo. Przeżyli ze mną trudne chwile i teraz odbija się to im bardzo przyjemną czkawką w postaci sukcesów zawodowych w życiu (śmiech).

Kiedyś za sukces uważała świetne wyniki na uczelni czy w miejscu pracy. A teraz?

Miałam ostatnio taki moment zatrzymania i zastanowienia nad tym, czym jest dla mnie sukces. W pewnym momencie ludzie zaczynają na ciebie patrzeć jak na jakiegoś idola, ale ja jestem takim samym człowiekiem jak każdy inny. Nie mogę być ciągle wzorem do naśladowania i nie jestem w stanie spełnić wszystkich oczekiwań. Przede wszystkim ja sama nie mogę stawiać sobie za poprzeczki tego, żeby ciągle wszystkich zadowalać i inspirować. W pewnym momencie zbyt wysokie wymagania spowodowały we mnie prawdziwy kocioł emocjonalny.

Usiadłam więc i pomyślałam: czy tylko to, jak sprawnie spełniam oczekiwania innych jest wyznacznikiem mojego sukcesu? Co innego sprawiało mi przyjemność i mogłoby być jego miernikiem? Coś, co mnie nie będzie zabijało od środka, a sprawiało przyjemność i pozwalało w jak największym stopniu cieszyć się tym, co robię?

Zdałam sobie sprawę, że były to możliwości, które Zumba dała mi do tego momentu: nagranie płyt szkoleniowych dla innych instruktorów, możliwość organizacji sesji podczas konwencji w Orlando w USA czy prowadzenie szkoleń podczas imprezy w Lille we Francji. To są moje sukcesy i momenty, w których poczułam się doceniona. Ktoś zauważył, że jest tu fajna osoba, że fajnie jej to wszystko wychodzi i fajnie będzie ją do czegoś zaangażować. Takie możliwości nie są tworzone przez ciebie tylko przez tych, którzy cię gdzieś zobaczyli i docenili. Przez ludzi, którzy widzą w tobie wartość. Dlatego dodało mi to dużo otuchy i wiary w siebie.

Rozwój i dalsze spełnianie się w ramach mojej kariery są dla mnie ważne, ale nie chcę tego już robić za wszelką cenę. W gronie bliskich znajomych czuję to, co kiedyś: że ta praca nie jest tylko ciągłym biegiem i dążeniem do czegoś, a czystą przyjemnością przebywania z ludźmi, zabawą i po prostu byciem. Dlatego powracam do tego, co od początku cieszyło mnie najbardziej, czyli wspólnej organizacji imprez z gronem najbliższych mi ludzi. Podam przykład tego, o co mi chodzi.

Co roku organizowaliśmy w Gorzowie Wielkopolskim wielką imprezę-maraton. Na pierwszej było sto sześćdziesiąt osób, na drugiej dwieście osiemdziesiąt, a na trzeciej… siedemset pięćdziesiąt! To było niesamowite osiągnięcie, a do tego zorganizowane całkowicie lokalnie. W tym roku już go nie powtórzyliśmy, a zamiast tego zorganizowałam wydarzenie w Poznaniu, na obcym terenie i bardziej komercyjnie, bo w ramach targów. Fajnie to wyszło, a targi jak co roku były wspaniałe, ale było to już zupełnie inne doświadczenie. Brakowało tej atmosfery lokalnej społeczności i grupowego zaangażowania podczas organizacji.

Nieustannie uczy się, jak ma osiągnąć balans między prowadzeniem zajęć i radością z nich płynącą, a swoim dalszym rozwojem.

„Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni” bardzo spełnia się w moim życiu. Tak naprawdę to ja nieustannie czegoś próbuję i, co najważniejsze, już się nie boję tego robić. Gdybym nie spróbowała pójść na to pierwsze szkolenie Zumby, czy teraz wystąpić na scenie z jednym z najlepszych prezenterów w Europie, to nie wiedziałabym na ile mnie stać, czego jeszcze się mogę nauczyć i jak daleko mogę pójść w moim rozwoju.

Codziennie staram się żyć jakby trochę pełniej. Aktualnie, jeśli tylko znajdę trochę czasu, trenuję dancehall i staram się tańczyć salsę w parze. Gościmy w naszym klubie Z-Studio Kubańczyka i staram się z nim umówić, gdy tylko tam jestem. Uczę się u niego, żeby przyjemnie spędzić czas, nie ze względu na Zumbę, chociaż wiem, że rezultat i tak odbije się na mojej pracy. I tu dochodzimy do drugiej sprawy, która mną kieruje: zatrzymaj się i zobacz, co ci sprawia radość. Jeżeli coś ci nie daje choć trochę szczęścia, to się wycofaj. Jeśli coś cię nie kręci, odpuść to. Sama ostatnio zaczynam wdrażać tę ideę w praktykę i staje się ona moim mottem.

Zaczynam też bardziej przyziemnie traktować życie i cieszyć się małymi rzeczami, chociażby spędzaniem czasu w moim ogródku czy zbieraniem wiśni z drzewa. Po latach dyscypliny i zaciskania zębów, przyjmuję inną filozofię życia i działania: za każdym razem pomyśl, czy jeśli zrobienie danej rzeczy wniesie pozytywną wartość do twojego życia.

Do tej pory w życiu najbardziej pomagało mi wyznaczanie celów, a wszystko co robiłam wiązało się z dotarciem do wyznaczonego przeze mnie punktu końcowego. Robiłam jeden kurs fitness i już zastanawiam się, co dalej, jaka jest kolejna poprzeczka i następny kierunek działania. Tak, jeśli chcemy coś osiągnąć to zaplanowanie sobie tego jest podstawą, jednak samo posiadanie celu nie wystarczy. Uśmiech i nastawienie pokazujące, że chce się coś zrobić z radością są niesamowitą wartością.

To, co lubię w swoim życiu i co daje mi dalszą motywację do działania to fakt, że bardzo cieszę się z sukcesów innych ludzi. Czasami siedzę i patrzę na instruktorów w trakcie maratonów czy innych imprez tematycznych myśląc sobie: wow, super, że są zadowoleni! Patrzę na uśmiech na ich twarzy i pamiętam jak zaczynali. Widzę gdzie teraz są i jak dużo już osiągnęli, ciesząc się, że robimy to wszystko wspólnie. Praca w grupie daje mi ogromną siłę i uważam, że działając samej nigdy nie odczuwałabym takiej przyjemności. Czym więcej osób czerpie z czegoś korzyści i jest zadowolonych z tego, co robi, tym jest nam wszystkim przyjemniej. Tak długo jak współpracujesz z ludźmi, którzy są zadowoleni, wszystko się będzie kręciło. Kiedy jest przeciwnie, nic z tego nie wyjdzie.

Pozytywne nastawienie i pracowitość zawsze pchały Izę do przodu, ale były też pewne kwestie związane z biznesem i karierą, które ją hamowały. Te same, które bardzo często hamują wiele innych kobiet: finanse.

Nie jestem osobą, która lubiła zarządzać pieniędzmi i była to dla mnie duże ograniczenie. Przez długi, długi czas działałam pod firmą mojego narzeczonego i to on, tak naprawdę, zajmował się wszystkimi finansami. Dopiero od pięciu miesięcy stoję twardo na nogach, bo dbam o to zupełnie sama. Założyłam firmę i zaczęłam zarządzać swoimi pieniędzmi. Działam na własną rękę, co mnie bardzo cieszy, bo dodało mi to ogromnej siły i jeszcze większej świadomości działania.

Prowadzenie swojego biznesu nie jest aż tak ciężkie jak się wydaje, a dostajemy w zamian poczucie ogromnej swobody i możliwość zarządzania własnymi pieniędzmi: tym, co jeszcze można z nimi zrobić, w co je inwestować i jakie szacunki robić na przyszłość.

Uważam, że każda kobieta powinna dbać o ten obszar swojego życia, ponieważ poczucie sprawczości w kontekście własnej sytuacji materialnej dodaje siły. Nasze decyzje są bardziej odpowiedzialne i dają nam większą pewność siebie, również w życiu osobistym. Jako kobiety czasem za długo zastanawiamy się jak coś najlepiej zrobić, martwimy się o wszystkich dookoła, a zapominamy o sobie. Mając swój biznes trzeba stawiać na siebie. No i przede wszystkim rozwijamy się przy tym!

To, że tak długo opierałam się na moim chłopaku i na tym, że prowadził moje finanse, źle wpływało na moje życie osobiste: ciągle czułam się od kogoś uzależniona. Pomimo tego, że zarabiałam wystarczająco dużo i nie korzystałam z niczyjego wsparcia finansowego, czułam, że potrzebuję drugiej osoby, żeby żyć. Że ta druga osoba jest mi potrzebna nie tylko po to, żeby z nią spędzać czas i cieszyć się wspólnymi chwilami czy wyjazdami, ale po to, żeby mi prowadzić rachunki. Czułam, że ja bez niej nie dam rady, że przecież sama nie zadbam o dom. Teraz już wiem, że jest inaczej i bardzo dobrze się z tym czuję.

Ta świadomość własnej kompetencji wcale nie powoduje, że ja teraz umniejszam mojemu partnerowi czy że zastanawiam się, po co on mi jest w ogóle potrzebny. Absolutnie nie, po prostu na nowo cieszę się życiem w parze. Zdałam też sobie sprawę, że nie można oczekiwać od innych zrobienia tego, co nasze. Wzięcie odpowiedzialności za własne decyzje daje ogromne poczucie bezpieczeństwa, pozwala też na więcej wolności w związku.

W moim przypadku dużym przełomem była współpraca z dziewczynami, które zajmują się coachingiem. Odbyłam z nimi kilka sesji, dzięki którym odkryłam jak doceniać samą siebie, jak eliminować z mojego życia niechciane zachowania i jak lepiej organizować siebie i moje życie. Każdej kobiecie polecam pracę nad własnym rozwojem.

Kolejnym odkryciem było dla mnie to, że w przeszłości dużej mierze wykorzystywałam kontakty z moją siostrą po to, żeby się jej wyżalić. Obie zauważyłyśmy, że często powtarzałyśmy sobie, jakie to my jesteśmy biedne, bo ktoś nam coś zrobił czy coś powiedział nie tak jakbyśmy tego chciały. Teraz nasze spotkania opierają się na totalnie innej relacji. Nie na wyżalaniu się, ale na byciu konstruktywnymi. Jeżeli rzeczywiście jest coś, co nam leży na sercu, to podchodzimy do tego zadaniowo. Pytamy się nawzajem: co cię wkurzyło? Ok, to następnym razem możesz zachować się tak lub tak. Nie ma już miejsca na ciągłe zagłębiania się w to, że coś jest w naszym życiu nie tak – jeśli jest jakiś problem, trzeba po prostu znaleźć jego rozwiązanie. Dzięki temu czas, który teraz ze sobą spędzamy jest niesamowicie barwny i pozytywny. Dużo częściej się śmiejemy i w ten sposób dodajemy sobie siły.

Do tej pory moją domeną była pracowitość i oczywiście to dzięki niej dochodzę nieustannie do tego, czego chcę. Chciałabym jednak, żeby każda czytelniczka uświadomiła sobie, że najlepiej by było, gdyby ta pracowitość szła w parze z przyjemnością. Cieszę się bardzo, że w końcu odkryłam wagę tego połączenia w moim życiu. To jedna z najcenniejszych praktyk: zatrzymać się, spojrzeć na swoje życie i odnaleźć w nim radość.

Patrząc z perspektywy czasu, najbardziej jestem z siebie dumna dlatego, że będąc na Florydzie wzięłam wszystko w swoje ręce. Chętnie realizowałam swoje marzenia i bez zastanawiania się oddawałam się temu, co mi sprawiało przyjemność. Bez presji sukcesu, benefitów czy bycia najlepszą.

Jestem pod wrażeniem tego jak życie samo układa nam pewne kwestie i pomaga wszystko złożyć do kupy, kiedy mu na to pozwolimy. Kiedy zaczęłam się realizować i robiłam coś w kierunku tego, żeby się spełniać, nieustannie pojawiały się ku temu okazje. Gdy zaczęłam traktować moje doświadczenia w spontaniczny sposób, nagle możliwości przychodziły do mnie same.