Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Pasja, zajawka i tańczymy do upadłego

Zwariowana, pełna ciepła i dobroduszności ziomalka. To poczułam, kiedy kilka lat temu pierwszy raz trafiłam do niej na zajęcia. Niestety w zbyt wielu z nich udziału nie wzięłam, a kiedy robiła nabór do swojej grupy tanecznej… stchórzyłam i na casting nie poszłam. Plułam sobie potem długo w brodę, bo uważam ją za najlepszą polską tancerkę hiphopową i niesamowitą nauczycielkę. Któregoś dnia, widząc jak podglądam ich trening po moich zajęciach, spytała: „Nie lepiej by ci było z nami tańczyć, zamiast stać z tyłu i się patrzeć?”. Taka właśnie jest: każdemu daje szansę. A potem jeszcze jedną, i jeszcze jedną.

Mam ogromne szczęście, że udaje mi się ja złapać na wywiad – następny termin byłby dopiero za miesiąc. Zaczynają się wakacje, więc rusza w podróż po Polsce. Przed nią warsztaty, obozy treningowe, festiwale i turnieje taneczne, na których sędziuje.

Nie oglądam TV i nie było mnie dość długo w kraju, więc nie wiem nawet, że to sędziowanie robi teraz również na antenie, przed milionami widzów którzy oglądają program „Got to dance”. Kiedy pokazuje mi fragment któregoś z odcinków na YouTube, zupełnie jej nie poznaję. Wystylizowana, w zwariowanych strojach i mocnym makijażu. Przede mną siedzi w dresie, bandanie i czapce z daszkiem. Nie ma w tym jednak żadnej niespójności – ta kobieta jest pełna przeciwstawnych z pozoru cech.

Wchodzę do niej do mieszkania, a to całe krzyczy „Youya!”. Na wejściu stojak z dziesiątkami Nike’ów, a wokół niego kilkanaście par zwariowanych butów na obcasach. Półka z licznymi czapkami z daszkiem na przeciwległej ścianie do szafy z jeszcze większą ilością kiecek. Zaczynamy rozmowę, a mój wzrok pada na obraz, który ma nad łóżkiem. Zainspirowany został znanym „podwiewanym” zdjęciem Marilyn Monroe. Czarno-biała sylwetka kobiety w sukience, tylko zamiast szpilek na nogach – kolorowe adidasy. Ona jest taka sama: zalotna i kobieca, ale twarda i z pazurem zarazem.

Z wywiadu najbardziej utkwił mi w pamięci fragment, dzięki któremu, gdy umysł chce powiedzieć „nie…” (…uda się, …da rady, …mogę), dopowiadam „…poddam się” – nie poddam się. Bohaterka ta udowadnia, że z natury jesteśmy elastyczne i mamy umiejętność odnajdywania się w różnorodnych środowiskach. Nieważne jest, w co jesteśmy ubrane czy w jakich kręgach się obracamy – najważniejsze jest to, jak traktujemy innych ludzi. Nie możemy przy tym zapominać o sobie, ucząc się polegać na innych i prosić o ich pomoc. W pojedynkę szybko się wypalimy.

Poznajcie Jujkę. Anię Jujkę.

 


 

Zawsze mi ojciec mówił: „Co Ty robisz? Z tego chleba nie będzie!”. Wiesz, młoda dziewczyna, a tańczy tu i tam, po nocach jej w domu nie ma. Ale ja się stawiałam, więc potem były kłótnie, ryki, płacze…

W końcu powiedziałam: „Tato, jeśli tobie zależy na moim szczęściu, to ja nie będę robić tego, co ty sobie wyobraziłeś. Przykro mi, ale wolę jeść trawę, a być szczęśliwa i spełniona”. Ja rozumiem, że to była ojcowska troska i że chciał jedynie, żebym miała stabilność finansową i poukładane życie. Ale ja musiałam robić swoje.

A teraz? No cóż, jest ze mnie dumny (śmiech).

Jujka od zawsze wiedziała, że chce tańczyć.

To brzmi trochę jak z bajki albo jak z filmu: mając kilka lat poszłam na pierwsze zajęcia do Pałacu Młodzieży i… dziękuję, pozamiatane – nie ma Ani.

Zawsze byłam energicznym dzieckiem, zresztą nadal jestem. Energiczna. Choć pewnie dzieckiem też. W każdym razie, od razu nie dość, że zaczęłam chodzić na te zajęcia taneczne, to jeszcze biegałam na inne sale: na akrobatykę, gimnastykę artystyczną i pływanie synchroniczne. Pałac Młodzieży to był mój drugi dom i nie dało rady mnie stamtąd wyciągnąć. Tańczyłam wszystko po kolei: Jezioro Łabędzie, zorbę i jakieś formy tańca nowoczesnego, które jeszcze wtedy raczkowały.

Któregoś dnia trafiłam na zajęcia do francuskiego nauczyciela, Alassan’a Wat’a. To tata mojej mentalności tanecznej i mojego tańca w ogóle. Przyjechał do Polski raz, drugi i prowadził coś, co się nazywało „funky jazz”. Wsiąkłam. Jako że w liceum zaczęłam się prowadzać z pierwszymi polskimi raperami w warszawskim środowisku hiphopowym, nowy styl życia przeszedł i na taniec. I tak zaczęło wyglądać moje życie: pasja, zajawka i tańczymy do upadłego.

Lubię ludzi i jestem na nich otwarta, bardzo szybko weszłam więc na drogę pedagoga i nauczyciela. Zawsze miałam świetną pamięć ruchową, a inne dziewczynki z grupy prosiły mnie: „Weź Ania, pokaż nam, jak to się robi!”. Już od najmłodszych lat instynktownie uczyłam się tego, jak rozkładać rzeczy na czynniki pierwsze, jak do kogoś podejść, jak wytłumaczyć dany krok. W wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat poprowadziłam zastępstwo w warszawskiej szkole tańca Riwiera, spodobałam się i zaraz dostałam zajęcia do prowadzenia na stałe.

Mimo szybkich i wczesnych początków w zawodzie, bywały i chwile zwątpienia. Szczególnie, że Jujka nie wpasowywała się w obraz typowej tancerki.

Wiele było takich momentów, gdy mówiłam sobie, że to chyba nie ma sensu. Ja nigdy nie byłam chudzinką i często czułam kompleksy, bo na przykład brzuch miałam większy od reszty dziewczyn. Teraz, kiedy już dorosłam i zaczęłam się angażować również w trochę inne projekty, stwierdziłam, że jeśli komuś coś nie pasuje w moim wyglądzie, to trudno. Ale nie będzie to wyznacznikiem mnie i mojego tańca.

W przeszłości bywało jednak tak, że na tych wszystkich tak zwanych chałturach klient chciał mieć same laski na tip top i pojawiał się problem. Gdzieś się tam zwykle w końcu naginał, ale z komentarzem w stylu: „No dobrze, to weźmiemy. Ale tu można by… można by troszkę szczuplejszą”. Po czym wchodziłam na scenę i cóż, po występie podchodził do mnie ten sam człowiek i mówił: „Przepraszam, w ogóle nie powinienem był nic mówić, bo na scenie było widać tylko ciebie”. Prawda jest taka, że w trakcie pokazu nikt nie patrzy na to, czy masz o jedną czy dwie fałdki więcej, tylko na to, co z siebie dajesz w tańcu.

A dawać trzeba sto ć procent, niezależnie od tego, czy debiutujesz na scenie, czy jesteś już starą wyjadaczką. Bardzo ważna jest też pokora. Jeśli chcesz się utrzymać na rynku i zachować swoją pozycję wśród najlepszych, musisz się nieustannie uczyć.

Musiałam sobie powiedzieć: „Ok, Juja, musisz się nauczyć słuchać ludzi młodszych od siebie”. Zresztą to dla mnie było oczywiste, że jeżeli ja nadal chcę się rozwijać i być w tym środowisku, to nie usiądę z założonymi rękoma i nogami, i nie powiem: „No, słuchajcie, ja już swoje zrobiłam, to teraz tylko plaża i profity. A, no i klaszczcie mi, bo ja byłam jedną z pierwszych w tym kraju, która zaczęła tańczyć hip hop dance”. Broń Boże, ja się nauczyłam już tylu rzeczy od tych młodych ludzi! Nadal się uczę.

Często słyszę pytanie o to, jak to jest, że mam tyle lat, a zapierdzielam ze wszystkimi na sali, jeżdżę na różne wydarzenia i nie daję po sobie poznać, że jestem wyżej od innych. Odpowiedź jest prosta: bo nie jestem. Oczywiście wiem, że w statucie i w jakiejś hierarchii społecznej tak mnie postrzegają, natomiast gdybym ja sama sobie tak powiedziała, to mogłabym spakować walizki i pójść na przysłowiowe roboty.

Wydaje mi się, że to jest dość ważne podejście dla każdego, kto jest w jakimś środowisku, w którym nie chce zostać zjedzony przez nowe pokolenie. Bo oczywiste jest, że kiedyś trzeba będzie im oddać miejsce na scenie.

Plus, jak sama się śmieje: „W dresie wieku nie widać”. Rzeczywiście można powiedzieć, że jak na tancerkę jest już dojrzała, ale w wieku trzydziestu czterech lat jeszcze sporo zdąży namieszać.

Działam nie tylko w sferze tanecznej, ale w ogóle we wszystkim, co związane z kulturą hiphopową. Wszystkich związanych z nią ludzi znam od wielu lat, bo razem ją w Polsce tworzyliśmy. Jestem swego rodzaju aktywistką, taką „Mamą Jują”.

Od dawna miałam marzenie, żeby otworzyć własną szkołę, tylko nie wiedziałam, kiedy i jak się na to zdecydować. Czułam, że mogłabym robić na własny rachunek i na własne imię to, co robię w innych miejscach. Wszystko co w życiu osiągnęłam zawdzięczam tańcu. To on ukształtował mój charakter: zawziętość, pokorę, cierpliwość, otwartość na ludzi, chęć poznawania świata. Chciałam się tym dzielić.

Na poważnie zaczęłam myśleć o własnej placówce jakieś dwa lata temu. Znajoma, prowadząca szkołę, w której uczyłam, zaproponowała mi oddzielenie jednej sali na potrzeby mojego studia. Widziała, że o tym marzę, a ja się cieszyłam, że nie będę wynajmować przestrzeni od obcej osoby.

Mniej więcej w tym samym czasie pojechałam na jeden z międzynarodowych obozów hiphopowych i spotkałam na swojej drodze człowieka, który pomógł mi rozwinąć skrzydła i pewność, że dam radę. „You can do it!”, powtarzał, „Możesz to zrobić!”. On chyba do dziś nie ma świadomości tego, jaką mi wtedy dał siłę.

Jujka wiedziała, że w końcu musi zdobyć się na ten krok.

Przez trzy tygodnie pracowaliśmy od dziesiątej wieczorem, bo dopiero wtedy kończyły się tam zajęcia, do godziny ósmej rano. I każdego poranka o tej ósmej rano sala musiała być wysprzątana i nadawać się do tańczenia dla grup, które przychodziły tam w ciągu dnia.

Razem dwa miesiące niespania, bo jeszcze trzeba było całą robotę papierkową ogarnąć. Robiłam tam wszystko, od mycia podłóg przez siedzenie na recepcji i wypełnianie druczków po prowadzenie zajęć. Oczywiście w remoncie pomogły mi wszystkie dobre dusze, które miałam dookoła siebie, bez żadnych zobowiązań i mrugnięcia okiem. To jest w ogóle niesamowite, że tylu ludzi mnie wsparło, pomogło fizycznie i psychicznie. Dzięki temu czułam, że dam radę.

Nawet mój tata, który mówił mi na początku, że rzucam się z motyką na słońce, po zobaczeniu pierwszych warsztatów w trakcie otwarcia studia powtarzał wszystkim dookoła, że on dopiero teraz widzi, jaką to mi daje radość, jak wielka to jest pasja. Przyznał, że chyba rzeczywiście czasem warto zaryzykować.

Ja zdecydowanie tak myślę. To dzięki temu nie żyję życiem płaskim, monotonnym. Wolę być czasem na dole i czasem na górze, niż cały czas być na średniej półce emocji i jedynie egzystować. Są różni ludzie, ale ja uważam, że ci, którzy dużo ryzykują, są spontaniczni i nie rozpamiętują przeszłości to są ci, którzy dochodzą do tego, co by chcieli w życiu mieć.

W całym tym procesie tworzenia studia zżyłam się bardzo z rodziną, z moim tatą i bratem. Wszelkie zaszłości i niesnaski zeszły na plan trzeci czy czwarty. Czułam, że wszyscy razem budujemy swego rodzaju dom.

I rzeczywiście taki dom stworzyła. Miejsce, w którym można się było zrelaksować, potańczyć, poskreczować, nauczyć beatbox’u czy didżejowania w specjalnej Dźwięk kanciapie, którą własnoręcznie wygłuszyli jej ojciec z bratem.

Mój brat naznosił tam różnych bębnów i innych muzycznych przeszkadzajek, więc zawsze, gdy robiliśmy jakieś spotkania, wyciągaliśmy wszystkie sprzęty, każdy na czymś grał i bawił się tym. Organizowałam mnóstwo rzeczy integracyjnych typu wigilia, jajeczko czy spotkania z ludźmi z zagranicy.

Zresztą bardzo często zagraniczni tancerze i pedagodzy przyjeżdżali do nas i robili warsztaty zupełnie za darmo. Mówili, że chcą mnie wesprzeć i że Step Dealers to jest super inicjatywa. W życiu bym sobie nie wymarzyła, że znajdę się w sytuacji, w której ludzie z czystej przyjemności i chęci bycia częścią tego, co robię, będą oferować podobne rzeczy.

Każdy, kto tam przychodził, i mam nadzieję będzie niedługo przychodził z powrotem, mówił: „Kurde, Jujka, dzięki, że zbudowałaś dla mnie dom”. To jest największa nagroda, jaką mogę mieć za to, co stworzyłam. Dookoła studia wykształciła się rodzina.

Świadomość wartości, jaką wszyscy widzieli w kreacji podobnego miejsca dodawała jej sił w najcięższych momentach kryzysu, który nadszedł rok po otwarciu studia.

Ciągnęłam to w sumie sama, z małą pomocą znajomej b-girl[1]. Działała dla mnie trochę w kwestii marketingowej, ale tak naprawdę też dopiero się wszystkiego uczyła. Nie była profesjonalistką, która by przyszła i powiedziała: „To robimy tak, tego nie robimy”. A ja? Mam tysiące wizji i pomysłów, ale nie dbałam o aspekt finansowy prowadzenia studia. Kiedy widziałam, że ktoś chce tańczyć, a nie może zapłacić za wejście, mówiłam: Wchodź. Uważam, że to daje świadectwo o mnie i o Step Dealers, choć niestety nie nadaje się do biznesu.

Można to nazwać moimi błędami lub niewiedzą, w końcu nigdy nie twierdziłam, że umiem prowadzić studio (śmiech). Nie czułam się dobrze jako PR managerka, marketingowiec i dyrektorka studia w jednym. Nie jestem osobą, która liczy złotówkę do złotówki, nie jestem systematyczna – niestety. Albo i -stety, nie wiem. Jako dyrektorka artystyczna ogarnę wszystko co trzeba, natomiast sprawy biurowe i księgowe nie są dla mnie.

W efekcie z miesiąca na miesiąc odnotowywaliśmy straty. Niektóre zajęcia szły lepiej, inne gorzej, do tego wszelkie święta, przerwy, długie weekendy, wakacje… To wszystko jest okresem martwym, a czynsz zapłacić trzeba. Nie lubię prosić ludzi o pomoc, ponieważ nie jestem tego nauczona. Nie umiem kombinować i zawsze chcę wszystko zrobić sama. Wychodziłam więc z założenia, że się napocę, ale że się uda. To główne błędy, które popełniłam przy studiu.

Ile ja dni i nocy przepłakałam… Wstawałam rano i myślałam: Boże, jak ja mam to spłacić? Miałam siedemdziesiąt tysięcy złotych długu, telefon wydzwaniał… Nigdy nie uciekałam od odpowiedzialności, ale teraz sama się przed sobą wstydziłam, że byłam coś komuś winna. Zżerało mnie to od środka.

Zaczęło się stawanie na głowie. Sprzedałam samochód, pożyczaliśmy pieniądze od jakichś znajomych mojej mamy. Nie wiem, jakby się sprawy potoczyły, gdyby nie moi rodzice. Wiele numerów im w życiu wykręciłam, ale mimo że im też się nie przelewa, bez mrugnięcia okiem mi pomogli. Byli ogromnym wsparciem.

W pewnym momencie nie miałam już innej możliwości i musiałam zamknąć studio. Serce mi się krajało. Kiedy pomyślę o tym, jak wrzucałam oficjalną notkę na FB czy o tym, jak mówiłam ludziom w studiu, że to już ostatnie zajęcia – do tej pory chce mi się płakać.

Czułam, jak gdyby w moim życiu zakończył się jakiś etap, który nigdy nie wróci. Teraz wiem, że nie jest to prawdą, bo on dalej się gdzieś ciągnie i na pewno kolejny etap też będzie piękny, ale wtedy miałam wrażenie, że nie tylko dla mnie coś się kończy, ale też dla tych wszystkich ludzi, którzy stawiali tam swoje pierwsze taneczne kroki i dla tych, którzy go ze mną remontowali… Czułam, że im zamykam drzwi do domu.

Te piętrzące się problemy, troski o studio i resztę ambarasu oraz fakt, że człowiek, który dał mi skrzydła do tego, żeby tę całą machinę ruszyć, nagle zniknął z mojego życia sprawiły, że pojawiła się w nim jedna wielka dziura. Czułam się, jakby ktoś mnie młotkiem w łeb walił. Pierwszy raz w życiu znalazłam się w sytuacji, w której taniec mi nie pomagał. Tak jak zawsze się wyżywałam na parkiecie, czy to była radość, czy smutek, tak teraz stawałam przed ludźmi i miałam łzy w oczach, które często trudno mi było ukryć.

Wywołany tym wszystkim stres spowodował aktywację choroby genetycznej, którą Jujka nieświadomie nosiła.

Kiedy człowiek zaczyna się łuszczyć od czubka głowy do palców stóp i przez rok nie odkrywa ani rąk, ani nóg, jest źle. Dla kobiety, i to jeszcze tancerki i osoby medialnej, to tragedia. Tym bardziej, że u nas nadal panuje przekonanie, że łuszczyca jest jak trąd czy HIV. Ludzie zaczynają się od ciebie odwracać, bo myślą, że to zaraźliwe. Nagle robi się bardzo samotnie, jeszcze bardziej niż normalnie.

Niby człowiek jest nieustannie otoczony przez tysiące osób i jest „mamą” dla całej Polski, ale, tak naprawdę, jest samotny. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jeśli chodzi na przykład o mężczyzn, to cholera, jak ma mnie znaleźć mężczyzna mojego życia albo jak ja mam go znaleźć, skoro ja się właściwie dzień w dzień obracam w towarzystwie osób o dziesięć, piętnaście lat młodszych ode mnie? Usiadłam i pomyślałam, że muszę w końcu wyjść między ludzi, do moich rówieśników.

W zeszłym roku całą swoją pasję, energię i tryb życia poświęciłam innym i prowadzeniu studia, zupełnie w tym wszystkim zapominając o sobie. Stąd też dużo problemów po drodze, choć i tak nie oddałabym tego czasu za nic w świecie. Widocznie po to musiałam przejść te wszystkie ciężkie chwile, żeby teraz pokazało się słońce i zaczęło maksymalnie grzać.

Teraz jest bardzo ciekawie, poznaję mnóstwo nowych ludzi. Przede wszystkim są to ludzie z innych niż moje kręgów. Nie ukrywam, że w pewnym momencie miałam już przesyt tego, co znałam na co dzień.

Byłam mocno dojeżdżana w 2012 roku, ale myślę, że dzięki temu już chyba twardszej dupy mieć nie mogę, za przeproszeniem. Także jeśli pytasz, jakbym określiła moje życie, to na pewno „every day struggle”, każdy dzień jest zmaganiem. Do tego rollercoaster. I czekaj, powinno być też coś po polsku: dusza i serce na dłoni. Naprawdę uważam, że jeśli ty dużo dajesz ludziom i robisz to z czystej pasji i z autentycznością, a nie dla zysku, to prędzej czy później samo do ciebie wraca.

I wróciło. Po chwilach największego kryzysu, a tak w sumie to trzech: osobistego, zawodowego i zdrowotnego, wyszło to długo wyczekiwane słońce.

Telefon z telewizji przyszedł dosłownie dwa tygodnie po tym, jak powiedziałam: zamykam studio, spłacam – jeszcze nie wiem, jak – długi, wyjeżdżam za granicę i tam cisnę. Ja byłam już w sumie jedną nogą poza Polską. Czułam, że muszę zrobić jakiś konkretny krok i zacząć nowe życie. Gdyby nie program, to pewnie nie rozmawiałybyśmy już tutaj w Warszawie.

Teraz chmury się rozproszyły i dostałam drugiego wiatru w żagle. Uwielbiam bycie w programie. To jest kolejne przeżycie, kolejne wyzwanie. Poza tym od początku widziałam, że tancerze, którzy w trakcie castingów wchodzili przed nas na scenę, widząc mnie czuli swojego człowieka. Zresztą mówili mi poza kamerami: „Juja – jak fajnie, że jesteś, przy tobie czujemy się bezpiecznie”. Prawda jest taka, że znam, lub chociaż kojarzę, większość z tancerzy, którzy tam przychodzą. Coś by było ze mną nie tak, gdyby było inaczej (śmiech).

Chcę wykorzystać ten moment popularności i kontaktów zdobytych dzięki telewizji, żeby pozyskać sponsorów do studia. Cały czas wierzę, że znowu ruszymy. Tym razem jednak wiem już, że będę je prowadzić z czyjąś pomocą. Ta odpowiedzialność musi być rozłożona na dwie osoby.

To, co jest dla mnie tak pięknego i ciekawego w Jujce to fakt, że jest wielowymiarową postacią.

Uwielbiam chodzić na obcasach i eksperymentować ze strojem. Często ludzie są zdziwieni, że równie naturalnie wyglądam w czapkach i w dresach, co ubrana w zwariowaną sukienkę. Kurczę, jestem kobietą! Lubię się bawić stylami.

Trzeba też pamiętać, że moje korzenie taneczne wywodzą się z tańca jazzowego i współczesnego. To jest takie moje drugie „ja”, ta wrażliwa Ania. Zresztą technika jazzowa pomogła mi szybko przyswoić bardzo wiele elementów ulicznych form tańca, bo dzięki niej miałam już zbudowaną świadomość ciała. Pewne mechanizmy są takie same w każdej technice i w każdym stylu.

Dzięki tej różnorodności udaje mi się zachować balans. Był taki moment, kiedy czułam przesyt tej streetowej części mojej działalności i bardzo mocno angażowałam się we wszystkie historie teatralne. Robiłam mnóstwo rzeczy, o których ludzie tak naprawdę nie wiedzą, na przykład latałam na trapezie tanecznym. Większość tancerzy młodego pokolenia nie ma pojęcia, że ja uczę też jazzu.

Myślę, że moją siłą jest to, że potrafię być w świecie hiphopowym – świecie ulicy i tej takiej trochę brudnej rzeczywistości – a tak naprawdę pochodzić ze świata tańca jazzowego, zupełnie innej wrażliwości i emocji w ruchu. To mi daje ogromny wentyl: w tańcu ulicznym mam więcej siły, mocy i męskich pierwiastków, choć w ogóle nie czuję się jak mężczyzna, kiedy tańczę hip-hop czy house; w formach współczesnych i jazzie czuję to, że jestem lekka, że mogę się unosić, latać i oddychać.

Ciekawe jest to, że mimo wszystkiego, co powiedziała mi do tej pory, Jujka nie nazywa samej siebie artystką. Pedagogiem już tak.

Śmieję się, że widziałam już tyle osobowości i charakterów psychologicznych na zajęciach, które prowadzę, że gdy ktoś wchodzi na salę, od raz mam odczytany jego profil.

Pytam więc, co robi, gdy przychodzi osoba, która chce tańczyć, ale nie wierzy w siebie.

Mówię: Nie dy rydy!
 (śmiech) A tak serio – zależy, co dana osoba może przyjąć na klatę. Pierwsze pytanie stawiam takie: Ty chcesz to zrobić dla siebie czy ktoś cię tu wysłał za karę? Niech odpowie „dla siebie”, a usłyszy: Skoro jesteś tutaj dla swojej przyjemności i chcesz spróbować, to jeśli już musisz zacząć pierwsze zdanie od słowa „nie”, możemy zacząć od „nie poddam się”.

Przede wszystkim nie stawiam bariery nauczyciel-uczeń. Pokazuję takiej osobie, że ja jako nauczyciel też jestem ułomna. Pokazuję swoje wady, ale podpieram ten obraz również zdolnościami, które mam. Dzięki temu ten młody człowiek wyczuwa, że się nie musi bać. Jest okej czegoś nie umieć i wyglądać śmiesznie. Jest okej być niedoskonałym.

Pokazuję, jak można coś osiągnąć w łatwy sposób, robiąc malutki kroczek za kroczkiem. Czasem od zakrystii, czyli od tak zwanej dupy strony – mam swoje metody pedagogiczne… I nagle ten młody człowiek budzi się któregoś dnia i mówi: „O kurczę, ja to robię!”. Odciągam uwagę od danej rzeczy, zajmując się tym, co uczniowie wykonują po drodze. Ludzie dochodzą wtedy do celu, nawet tego nie zauważając. A przecież wydawał się nie do osiągnięcia!

Zawsze chodzi o to, by cel, który jest wysoko, rozłożyć sobie na mniejsze elementy. Na przykład, jeśli chcę wrzucić piłkę do kosza, to nie skupiam się od razu na efekcie końcowym, tylko zaczynam od tego, że muszę zrobić dwutakt. Po chwili okazuje się, że mogę bez problemu zrobić dwutakt, a wrzucenie piłki do kosza to już tylko kwestia postawienia kropki nad „i”. Poza tym najważniejsze jest pokazanie człowiekowi, że może nie za pierwszym razem, może nie za drugim, ale w końcu się uda. Trzeba pokazać, że warto próbować.

Zawsze jestem z siebie dumna, kiedy mogę komuś pomóc. Jestem też bardzo dumna ze wszystkich młodych ludzi, których obserwuję, a którzy ciągle wzrastają i osiągają kolejne sukcesy. Cieszy mnie, że zawsze o mnie dobrze mówią, niezależnie od tego, czy się często widujemy, czy nie. Jestem dumna z tego, że mam niewielu wrogów na świecie

Cieszę się, kiedy potrafię pogodzić dwoje ludzi i pokazać im, że to, na co tracili do tej pory czas, jest w ogóle o kant dupy potłuc. Wielu osobom pokazałam, że szkoda życia marnować na kłótnie.

Ogromną radość daje mi to, że mogę się czymś dzielić z ludźmi. Najważniejsze jest być otwartą na innych, dawać im to, co możemy i znajdować zarówno w nich, jak i w naszym życiu, dobre strony. To jest takie moje motto: cieszyć się z małych rzeczy. Jeść życie małymi łyżeczkami i nie zachłystywać się, bo bardzo łatwo jest odpłynąć.

Niesamowite jest to, że od kiedy otworzyłam studio i teraz, kiedy weszłam do programu, czuję, że mam za sobą dosłownie armię ludzi. Ja ich nie pytam czy mnie wesprą, oni sami wyrywają się do przodu i to robią. To jest największy sukces mojego życia.

 


 

 

[1] Inaczej breakgirl, beatgirl lub bronxgirl – dziewczyna tańcząca breakdance.