Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Przez żołądek do kariery fotografa

Znamy się od dawna, bo od… przedszkola. Przez lata nie miałyśmy jednak ze sobą kontaktu, a o jej pasji dowiedziałam się, jak o tak wielu obecnie rzeczach, z Facebooka. Migały mi co chwilę linki do jej zdjęć i albumów, aż w końcu trafiłam na jej fanpage i stronę internetową. Zakochałam się w barwach, perspektywie i atmosferze zdjęć, które robi.

Sama uważa się za straszną farciarę i rzeczywiście ma szczęście do zleceń i klientów, którzy do niej przychodzą. Nie dziwi to jednak, skoro często słyszy, że jest najbardziej uśmiechniętą fotografką, która odwiedza plany zdjęciowe. Jest profesjonalistką z bardzo ludzką i serdeczną twarzą.

Kiedy jej rówieśnicy szli na studia, ona zakładała swoją pierwszą firmę w Polsce. Kiedy oni kończyli studia, ona już od dwóch lat wynajmowała mieszkanie i prowadziła samodzielne życie. Mówi, że zawsze miała głód niezależności i chciała nieustannie coraz więcej czerpać z życia. Wygląda na to, że cel swój osiągnęła.

Kreatywne, niezależne, rozwojowe – tak ta dwudziestosześciolatka z Warszawy opisuje swoje obecne życie. Mieszka w Irlandii, gdzie spełnia się zawodowo i artystycznie. Specjalizuje się w fotografii żywności i prowadzi kwitnący biznes w tym obszarze. Swoim międzynarodowym klientom oferuje usługi fotograficzne i graficzne, najczęściej pracując z lokalami gastronomicznymi. Przygodę z biznesem zaczęła przez przypadek i zupełnie niewinnie, zresztą tak samo jak przygodę z fotografią. Od tamtej pory jej zdjęcia były publikowane, między innymi, w Wysokich Obcasach, Confashion Magazine, Food&Wine, Irish Times, Image, Sunday Business Post i Irish Independent.

Cudownie jest być świadkiem rozwoju kogoś, kogo znamy praktycznie całe życie. Historia ta pozwala w nowy sposób spojrzeć na zagadnienie życia z pasji oraz pokazuje wagę przypadków w naszym życiu. Wcale nie musimy wiedzieć, co chcemy robić, żeby w końcu natknąć się na pracę, którą będziemy kochać. Czasem, zupełnie nieświadomie, wstrzeliwujemy się w jakąś niszę i okazuje się, że od tej pory musimy już tylko podążać za ciągiem wypadków, które kiedyś zapoczątkowałyśmy. Jej losy umacniają mój optymizm na przyszłość, równocześnie idealnie oddając charakter ścieżki, która zaprowadziła mnie do wydania tej książki.

Poznajcie Julkę.

 


 

Fotografią zaczęłam się interesować, kiedy miałam szesnaście lat. Mój chłopak kupił sobie wtedy aparat i dość szybko okazało się, że ja mam z nim dużo więcej zabawy, niż jego właściciel. W tamtym czasie powstał i dość szybko rozwijał się portal DeviantArt. Zaczęłam umieszczać na nim moje zdjęcia, a te zaczęły się spotykać z bardzo dobrym odzewem od międzynarodowej publiczności. Zachęciło mnie to do tego, żeby fotografować dalej. W tym wieku nie myślałam nawet, że kiedyś będzie z tego coś poważniejszego.

A jednak, zdjęcia Julki spodobały się na tyle, że po niedługim czasie zaczęły się do niej zgłaszać zagraniczne wydawnictwa i płacić bardzo dobre pieniądze za możliwość wykorzystania jej zdjęć na okładkach swoich książek. Nadal jednak nie myślała o zajęciu się fotografią zarobkowo.

Ciężko mieć na siebie pomysł, kiedy ma się szesnaście lat. W liceum poszłam do klasy o profilu historycznym, bardzo lubiłam wszelkie tematy humanistyczne. Poszłam na studia socjologiczne, w sumie wiedząc, że socjolożką i tak nie będę. W przyszłości chciałam iść w kierunku pracy społecznej i nie pojawiało się w tej wizji nic artystycznego.

Moja mama całe życie pracowała na uniwersytecie, mój tata jest informatykiem. Nie do końca wierzyli, że można zarabiać na życie dzięki czemuś tak ulotnemu jak fotografia. Wspierali mnie, bym rozwijała się w niej jako hobby, ale jednocześnie słyszałam zawsze: „Przyłóż się do nauki”.

Myślę, że obecnie jestem w stanie bardzo zgrabnie łączyć wykształcenie socjolożki z pracą fotografki. Fotografia jest dokumentowaniem czegoś i opiera się na obcowaniu z ludźmi oraz umiejętności wczucia się w określone realia społeczne. W ten sposób jest jakby wyłuskaniem i kontynuacją ścieżki humanistycznej, którą obrałam już w liceum.

Na kierunki humanistyczne często patrzy się z przymrużeniem oka i lekką pobłażliwością. Do tej pory bardzo wielu Polaków wychodzi z założenia, że nie można się utrzymać z czegoś tak niezależnego i niestabilnego jak praca artysty.

A tymczasem ja dostawałam coraz więcej zleceń. Zaczęłam robić sesje portretowe, a w wieku dwudziestu jeden lat dostałam się na staż do studia fotograficznego Gazety Wyborczej. Staż przerodził się w regularną pracę w Agorze, choć nie polegała na tym, czym się chciałam zajmować – przygotowywałam tematy do magazynów o modzie, robiłam stylizacje biżuterii do zdjęć i pomagałam stylistkom przy dużych sesjach. Jednak cieszyłam się, że była to przynajmniej praca w środowisku artystycznym.

Mniej więcej trzy lata temu odeszłam z Agory i zaczęłam się zastanawiać nad tym, co robić dalej. Dzięki Internetowi poznałam dziewczynę zajmującą się produkcją sesji zdjęciowych, z którą szybko nawiązałam współpracę. Z Olgą pracowałyśmy razem około dwóch lat. W jednym miesiącu potrafiłyśmy zrobić czternaście sesji zdjęciowych, czyli jedną co drugi dzień, ale dla mnie fotografia nadal nie była głównym zajęciem. Pracowałam wtedy z różnymi firmami jako grafik komputerowy, co było w tamtym czasie dużo bardziej stabilnym zajęciem.

Z tą grafiką to też w sumie przypadek. Fotografia wymaga obecnie pewnych umiejętności graficznych, więc musiałam się ich nauczyć, kiedy zaczynałam przygodę z sesjami. Z czasem stwierdziłam, że mam już na tyle duże doświadczenie, by wpisać je sobie w CV i szukać pracy jako grafik. Tak w sumie to grafiki nauczyłam się sama, zupełnie jak wcześniej fotografii. Praca w agencjach reklamowych pozwoliła mi jeszcze bardziej rozwinąć moje umiejętności. Mimo że uczęszczałam na różne zajęcia, najwięcej wyniosłam z materiałów, które znalazłam w Internecie i z rozmów z tymi, którzy są bardziej zaawansowani ode mnie.

Najlepiej uczyć się na cudzych błędach, do czego okazję miała kiedy dostała pracę asystentki fotografa. Pracując z nim przez kilka miesięcy, robiła też pierwsze zlecenia na własną rękę.

Minął rok, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy ja tak w ogóle tak naprawdę chcę być w tym studio. Tym bardziej, że robione przez nas zdjęcia daleko odbiegały od kanonów mojej estetyki. Strasznie się z tym męczyłam, aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z informacją, że nasz szef obcina nam godziny, w firmie brakowało kasy.

Poszłam w poniedziałek rano do pracy, a szef powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać. „Słuchaj, muszę ci zmniejszyć liczbę godzin” – zaczął, na co ja wypaliłam: „Odchodzę”. Był to bodziec, którego potrzebowałam, żeby zakończyć sprawę.

Moja bardzo dobra przyjaciółka chciała wyjechać na pół roku do Paryża, więc stwierdziłam, że pojadę z nią i zrobię sobie wakacje. Decyzja była o tyle łatwa, że mam tam dodatkowo rodzinę. Już na miejscu, mieszkająca we Francji ciocia szybko zaczęła mnie nakręcać na to, żebym spróbowała swoich sił jako fotograf, w końcu przez pół roku miałam dach nad głową. Idea ta była równie zachęcająca, co przerażająca, więc mocno się nad tym zastanawiałam.

Tym bardziej, że chwilę później jechała na kolejny etap wakacji, tym razem do Wielkiej Brytanii. Początkowe plany przewidywały odwiedziny w Irlandii i powrót do Francji, by szukać pracy jako fotograf, ale ostatecznie Galway wygrało z Paryżem.

Galway jest miejscem po prostu magicznym, a jego mieszkańcy są niesamowicie życzliwi. Dla fotografa Irlandia jest rajem, ponieważ jest tu przepięknie. Dziewicza, dzika przyroda – coś spektakularnego! Postanowiłam się tam przeprowadzić i dać sobie więc pół roku na to, żeby spróbować znaleźć tam dla siebie nową ścieżkę. Przy okazji chciałam odetchnąć od spraw osobistych i podszkolić angielski.

Gdy wróciłam z Galway do Polski, nastał czas totalnego skupienia się na tym, czego wtedy chciałam i potrzebowałam. Nieważne, że przecież mama osiwieje i że zupełnie nie wiadomo, co będzie z tą zagranicą.

W dwa tygodnie sprzedałam samochód i wyprowadziłam się z mieszkania, które wynajmowałam. Wszystkie ciuchy rozdałam koleżankom – zrobiłam po prostu totalny wipe out[1] wszystkiego, co miałam do tej pory. Chciałam pozbyć się wszelkiego niepotrzebnego balastu, odnaleźć podczas tego procesu jakąś równowagę i na koniec wrócić do Polski. Taki był mój początkowy zamiar.

Kilkumiesięczny wyjazd okazał się skokiem na głęboką wodę. Przeprowadzając się do Irlandii, Julka nie przypuszczała, że po stosunkowo niedługim czasie stanie się tam specjalistką od fotografii… żywności.

Z tą fotografią żywności to też jest fajna historia. W czasie, kiedy szukałam pracy po przyjeździe do Galway, planowałam zahaczyć się gdzieś jako asystentka fotografa. Chciałam choć w małej części wykorzystywać to, co chcę i umiem robić.

Mój znajomy, który zaprosił mnie na te wakacje do Irlandii, był kucharzem w jednej z wysokiej klasy restauracji. Któregoś dnia tam poszłam, bez jakiegokolwiek planu czy przygotowania i, na luzie, bez przedstawiania się komukolwiek, cyknęłam kilka fot. Gdy przyjechałam do Polski zorganizować przeprowadzkę, zdążyłam te zdjęcia obrobić. Po powrocie do Galway wysłałam je managerowi restauracji, zupełnie za darmo i bez myśli, że będzie z tego cokolwiek więcej. Następnego dnia zadzwonił do mnie jej właściciel, który miał jeszcze dwie inne restauracje, i poprosił mnie, żebym i do nich poszła zrobić zdjęcia. Tym razem już za kasę.

Już wtedy w mojej głowie zaczął rodzić się pomysł na współpracę z restauracjami, z którymi dotychczas byłam luźno związana. Łącząc swoje doświadczenie i wszystkie umiejętności związane z fotografią, grafiką komputerową i mediami społecznościowymi, postanowiłam zaoferować restauracjom kompleksowe usługi związane z ich promocją w Internecie. Zdjęcia, prowadzenie profili na portalach społecznościowych i strony internetowe – wszystko, czego podobny biznes mógłby potrzebować od strony wizualnej. Niedługo później założyłam swoją firmę, Sweet & Savoury[2].

Ja w ogóle uważam, że jestem szczęściarą, jeśli chodzi o takie rzeczy! Z tych kolejnych zdjęć, jedno trafiło do gazety. Gazeta się do mnie odezwała i spytała, czy nie poszłabym sfotografować kolejnej restauracji… I tak powoli, powoli wszystko się zaczęło kręcić. Dzięki tamtym wydarzeniom teraz współpracuję z najlepszymi restauracjami na zachodzie Irlandii.

Zresztą Julkę dostrzeżono nie tylko na zachodzie Irlandii. Obecnie praca zabiera ją do lokali w całym kraju, a nierzadko także do innych miejsc w Europie.

Już dawno zdążyłam wyjść z moimi zdjęciami poza Galway. Zupełnie nieświadomie i całkiem przypadkowo znalazłam pewną niszą, w którą – jak się okazało – idealnie się wstrzeliłam.

Moje podejście do fotografii żywności jest dość rzadko spotykane. Oprócz tego, że robię stylizowane zdjęcia potraw w pustej restauracji, często robię je również wtedy, gdy lokal działa na pełnych obrotach. Pokazuję w ten sposób nie tylko jedzenie, ale i klimat danego miejsca, ludzi, którzy w nim pracują i detale wystroju. Staram się uchwycić całą jego atmosferę.

Zdjęcia robi od kuchni, dosłownie i w przenośni, podczas gdy większość fotografów żywności preferuje pracować w warunkach bardziej sterylnych. Wolą siedzieć w zaciszu studia i robić zdjęcia produktowe we własnym tempie.

Restauracja to jest żywioł, więc pracując w niej trzeba być elastycznym. Trzymać się z boku, nie stawać na drodze i nie przeszkadzać, ale jednocześnie być w stanie uchwycić ten cały wir i kocioł.

Z czasem udało mi się rozkręcić działalność, choć tak naprawdę w dużej mierze to jakby samo do mnie przyszło. Potwierdza to moją teorię, że jak masz do czegoś pasję i energię, i kierujesz tę energię w daną stronę, to osiągniesz bardzo dużo. Dzięki temu znajdziesz coś swojego. A gdy znajdziesz się na dobrym torze, po prostu będzie ci się chciało daną rzecz robić.

Na swój pierwszy aparat zbierała przez pół roku i myśli, że to dzięki temu ma zdrowe podejście do tego, co w życiu ważne. Potrafi zapracować na realizację własnych marzeń, choć nie zawsze było to dla niej oczywiste.

Nigdy nie miałam na tyle odwagi i pewności siebie, żeby samodzielnie pracować jako fotograf. Mimo że dostawałam bardzo dobre informacje zwrotne od otoczenia, nie było to dla mnie intuicyjne. Widziałam jakąś tam perspektywę rozwoju kariery w tym, co bym chciała robić, ale nie do końca w nią wierzyłam. Nie było w tym mojej walki, raczej funkcjonowanie na zasadzie: biorę to, co się pojawi i wydarzy.

A jednak coś we mnie narastało… Zresztą znam wielu ludzi, którzy pracowali w wyuczonym zawodzie, ale w pewnym momencie przyszedł przełom i zmienili swoją dotychczasową ścieżkę. Czasami czujemy potrzebę zmiany, ale bardzo często brakuje nam odwagi, żeby je wprowadzić w życie. Gdybyśmy jednak spojrzeli na ludzi dookoła, to dostrzeglibyśmy, że jest bardzo wiele osób, które się przełamały i zaczęły robić różne interesujące rzeczy. Rzeczy, które są naprawdę ich. Znam bardzo wiele takich historii i zawsze mnie one inspirują.

Dla mnie szalenie przełomowym momentem było to, że wyjechałam do miejsca, w którym praktycznie nikogo nie znałam. Odcięłam się od środowiska, które czasem mnie krytykuje, a czasem klepie po plecach i po prostu pojechałam gdzieś, gdzie musiałam się sprawdzić niezależnie od innych. Oczywiście z czasem poznałam przyjaciół i obecnego partnera, ale startowałam od zera, nie miałam nic.

To mi było potrzebne, żeby zrozumieć, że wszystko, czego potrzebuję jest we mnie. Tak często to my same stoimy na drodze do realizacji naszych marzeń.

Ten wyjazd i odcięcie się od wszystkich ludzi, z którymi byłam związana i których aprobaty szukałam przez lata, udowodnił mi, że bez tego mam inne spojrzenie na życie. Uzyskałam wolność ekspresji i kreowania siebie, co jest szalenie ważne. W naszym środowisku, w którym jesteśmy zakorzenione, o wiele bardziej boimy się popełniać błędów, dlatego że są w nim ludzie, których znamy. Ludzie, których oceny się obawiamy.

W momencie, kiedy eliminujemy obawy związane z tą oceną, jesteśmy w stanie o wiele bardziej się rozwinąć. Nie boimy się, że jeśli coś nam się nie uda, to znajomi źle o nas pomyślą. Świadomość tego, że jak coś mi nie wyjdzie, to się po prostu mogę przeprowadzić na drugą stronę globu, dało mi swobodę robienia tego, co chcę i bycia tym, kim chcę. Ubierania się w to, w co chcę i robienia sobie takiego makijażu, jakiego chcę. Zaczęło się liczyć to, z czym za dziesięć lat szczęśliwa będę ja, a nie to, z czym szczęśliwi będą moi sąsiedzi.

Jestem szczęśliwa sama ze sobą. Poza tym, są tu ludzie, którzy poznali mnie i zaakceptowali już po mojej przemianie i etapie rozwoju. W momencie, kiedy jestem już tym, kim bym chciała być.

Warto stać za tym głosem, który zachęca nas do działania i mówi, że nawet jak coś jest dla nas niewidocznym szczytem góry lodowej, to gdy zrobimy pierwszy krok, mgła się przetrze, a my dostrzeżemy nasz upragniony wierzchołek.

Myślę, że u mnie pierwszym krokiem było odejście ze stałej pracy. Choć z drugiej strony to był cały ciąg małych zdarzeń. Najważniejsza jest odwaga, żeby robić właśnie te wszystkie małe rzeczy, ponieważ to one, wszystkie razem, składają się na efekt końcowy. Ja na to patrzę tak, że obecnie wykorzystuję wszystkie poprzednie doświadczenia. Nawet zlecenia, które mi się nie podobały, miały swój cel – były mi potrzebne do tego, żebym wiedziała, czego nie chcę robić. Wszystkie nasze kroki są konieczne do odebrania konkretnej lekcji.

Najczęściej nie mamy pojęcia gdzie ta nowa ścieżka nas zawiedzie. Ze stron restauracyjnych menu i lokalnych gazet zdjęcia Julki zaczęły się przenosić na ściany galerii.

W ogóle pierwszy raz słyszałam o tym, żeby komuś chcieli zrobić wystawę fotografii żywności. Ja już miałam dwie, więc chyba nie jest źle! (śmiech)

Kilka tygodni temu Nikon zaprosił mnie do wywiadu dla portalu Szeroki Kadr, gdzie w lipcu będę przedstawiona jako fotografka miesiąca. To też możliwe jest tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś gdzieś zauważył moją pasję.

Chciałabym ci przekazać, że ja wcale nie uważam, żebym była świetna i najlepsza, jednak konsekwentnie realizuję kolejne projekty i idę do przodu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto robi dane rzeczy lepiej od nas: ktoś będzie lepiej gotował, a komuś zdjęcia innych będą się podobać bardziej, niż moje. Zresztą dobrze wiem, że wiele osób ma krytyczne zdanie na temat tego, co i jak robię.

Tym, co mi bardzo pomogło w moim życiu zawodowym i utrzymaniu obecnej pozycji jest pokora. Jest bardzo wielu fotografów, którzy wychodzą z założenia, że są gwiazdami i zachowują się w sposób, który jest po prostu niefajny. Są głośni, przesuwają ludzi jak rzeczy, przynoszą masę niepotrzebnego sprzętu. Uważają, że są głównym elementem akcji w trakcie sesji.

Mój były szef potrafił podejść do modelki i pociągnąć ją za łokieć, żeby przesunąć ją o dziesięć centymetrów w prawą lub lewę stronę, bo coś mu nie grało. Oczywiście nie brzmi to może karygodnie, ale to są takie małe rzeczy, które pokazują, jakim jesteś człowiekiem. Ja bym czegoś takiego nie zrobiła, zamiast tego sama bym się przesunęła. Taka pokora pozwoliła mi zdobyć zaufanie ludzi, z którymi pracuję i sprawiła, że mnie sobie dalej polecają. Wiedzą, że nie przyjdę na plan i nie zrobię przysłowiowej siary. Najważniejsze są więc pokora i szacunek do innych ludzi.

Myślę, że konieczne jest też mieć w sobie życzliwość, być otwartym na ludzi i lubić się uśmiechać. Pozytywność jest czymś, co zawsze wnosi dużo wartości do wszystkiego co robisz. Szczególnie, jeśli wiesz, że czasem robisz błędy.

Chodzi właśnie o to, żeby przełknąć to wszystko i cały czas się uczyć, być coraz lepszym i nieustannie się rozwijać. Każda z nas ma coś, czym się pasjonuje i w czym zapewne nie jest idealna. Jednak to pasja, a nie perfekcjonizm sprawia, że chce ci się rano wstać z łóżka.

Realizuję się również poza pracą: prowadzę spotkania networkingowe dla fotografów, udzielam wywiadów dla mediów. I doszłam do tego w niecałe dwa lata… Często o tym zapominam, ale rozmawiając teraz z tobą myślę sobie: kurde, Julka – nieźle!

Trzeba docenić swoje mocne strony i czasem, żeby to zrobić, musimy na siebie spojrzeć z perspektywy osób trzecich. Bywa, że dopiero wtedy umiemy sobie pogratulować.

Teraz, po latach życia za granicą, wydaje mi się, że w polskiej mentalności zakodowane są krytyka i marudzenie. My, Polki, bardzo często mamy zdecydowanie za niskie poczucie własnej wartości, a to sprawia, że boimy się śmiałych marzeń i wielkich planów. Sztuką jest wyjść poza wszystkie negatywy, które wpaja nam otoczenie, ponieważ zazwyczaj odwodzą nas one od realizacji wielkich planów. Musisz wiedzieć, co ci w życiu dodaje skrzydeł, a potem nie dać sobie tych skrzydeł podciąć.

Czasami pojawiają się chwile zwątpienia, ale są one tym rzadsze, im bardziej jesteśmy świadome drogi, którą już przebyłyśmy. Również wszystkich błędów, które w ostatecznym rozrachunku nas wzmacniają.

Kiedy mam słabszy moment, to najpierw patrzę wstecz i przypominam sobie, ile już osiągnęłam, a potem patrzę w przód, bo przecież jest jeszcze tyle pięknych rzeczy do zrobienia. Doceniam tu i teraz.

Mam radochę ze wszystkich rzeczy, które się wokół mnie dzieją. Uważa się to za dziecinne, bo dzieciaki mają przecież radochę ze wszystkiego. A dorośli? Kiedy wchodzą w mało rozwojowy etap życia, wiecznie mają w sobie jakieś zgorzknienie i brakuje im entuzjazmu. Ten brak entuzjazmu wynika chyba z tego, że ludzie nie mają frajdy z tego, co robią przez większość swojego życia. Ja mam frajdę z tego, co robię, dzięki czemu lubię moje życie.

Oczywiście mimo to i tak przychodzą momenty, kiedy sobie myślę: cholera, rzucam to! Kończę być freelancerką i po prostu szukam pracy. Ale to trwa może jeden dzień (śmiech). W pewnym momencie utożsamiłam to z tą stroną naszej energii, która wiąże się z wahaniami nastroju i z tym, że nie zawsze mamy uśmiech na twarzy. Jednak, gdy zaczynam myśleć racjonalnie, a mój partner mówi: „Pogadamy jutro…” to wiem, że ma rację. Z kolei obaw „racjonalnych” co do moich wyborów nie mam. Po co, skoro czuję, że wszystko mi się pięknie rozwija?

Przez ten ostatni rok podróżowałam chyba najwięcej w moim życiu. Byłam w tylu miejscach, poznałam wielu pięknych i inspirujących ludzi. Widzę, że moje życie już teraz jest jakby taką machiną, która sama się napędza. Ja muszę jej po prostu w tym ruchu towarzyszyć.

Kiedy miałam „stałą” posadę w Polsce, absolutnie trzęsłam portkami przed tym, co będzie. Wzięcie odpowiedzialności za swoją pracę, a nie bycie zatrudnioną dla kogoś, ugruntowało we mnie pewność siebie i poczucie, że sobie poradzę. Nawet jeśli były momenty ciężkie finansowo, po jakimś czasie zawsze się odbijałam. Dało mi to dużo większe poczucie bezpieczeństwa, niż bycie na etacie. Nauczyło cierpliwości i zaufania do samej siebie. Ostatecznie udowodniłam sobie, że jestem w stanie zapewnić sobie byt niezależnie od szefa. To nieocenione uczucie.

W trakcie tego procesu wypracowałam coś, co sobie później zaczęłam nazywać „higieną myśli”. Myśli nie są czymś, co po prostu przychodzi i na co nie masz wpływu. To my je kreujemy. Jeśli chcesz się oduczyć generować negatywne myśli, to wyłapuj je, kiedy się pojawiają, a z czasem będą się pojawiać coraz rzadziej.

W ten sposób przyuczasz mózg do tworzenia nowych nurtów myślenia i nie pozwalasz już sobie na układanie pewnych niekonstruktywnych historii. Mnie to pojęcie higieny bardzo pomogło. Przecież my tak strasznie dużo myślimy! Im częściej pozwalamy sobie na myślenie, że nam się nie uda, tym bardziej same się do tego przekonujemy. W końcu to zwątpienie staje się naszym wewnętrznym głosem.

Gdy masz odwagę mierzyć się z własnymi słabościami, to wygraną masz już w ręku, dlatego „go for it!”, po prostu to zrób! Nie myśl o tym wszystkim, co naokoło. Przestań rozkminiać, przestań produkować myśli. Zmień swój sposób myślenia o działaniu. Zrób ten pierwszy krok i „go for it”. Zacząć robić coś, co pomaga budować i odkrywać samą siebie wymaga mniej wysiłku, niż większości się wydaje. Moim zdaniem niepotrzebne są jakieś wielkie przygotowania. My za dużo myślimy, zamiast po prostu robić.

Chcesz być fotografem? To weź aparat i idź na miasto. Kliknij kilka kadrów i pobaw się z nimi w programie do obróbki zdjęć, po czym drugiego dnia zrób to samo. I trzeciego też. Aż w końcu przyjdzie dzień, gdy dojdziesz do kolejnego etapu działania.

Na jednym ze szkoleń biznesowych, na których byłam, prowadzący powiedział coś, co bardzo zostało mi w pamięci: „Ustaw sobie bezwzględne miejsce docelowe i nieustannie zadawaj sobie pytania, by dowiedzieć się, jak do niego dojść.” Czyli, na przykład, ja cię spytam: „Czego chcesz?”, a ty odpowiesz: „Fajnej kariery.” Spytam: „Ale dlaczego?”. Ktoś może odpowiedzieć: „Bo chcę być bogata”. Ale dlaczego?

I w momencie, kiedy zaczynasz sobie zadawać pytanie „dlaczego?”, dochodzisz do swojego celu ostatecznego. Dla mnie okazał się on być domem gdzieś poza miastem, który będę miała w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat. Miejscem, które będzie moją oazą i na które będę sobie w stanie pozwolić dzięki rozwojowi kariery, a przez wzgląd na rodzinę. To jest moja idea fiks, do której dążę długofalowo.

Myślę, że ważne jest wypracowanie w sobie nawyku, żeby w momentach. kiedy robi się ciężko lub kiedy stajemy przez ważnymi decyzjami i zmianami, umieć skupić się na naszym celu. Powtarzać go jako swoją mantrę i zrozumieć, że osiągnięcie go wymaga czasem zmiany priorytetów.

W momencie, gdy odkryjesz już swój długofalowy cel, pora zrobić oś czasu. Napisz, co musisz osiągnąć w ciągu roku, żeby się do niego przybliżyć. Ustal, co jest na tej osi za pięć lat, a co za dziesięć.

Oczywiście nie musi to być do bólu konkretne, nie o to chodzi. Życie i tak zweryfikuje każdy nasz plan i decyzję. Jednak taka linia pomoże ci uzmysłowić sobie to, co cię odciąga od celu i z czego powinnaś zrezygnować, skoro nie jest na osi zgodnej z twoimi priorytetami. Pomaga ci żyć tym, czego pragniesz i rozwijać w sobie to, czego potrzebujesz w tym celu.

Mnie to wtedy strasznie pomogło i równocześnie uzmysłowiło, że chodzi przede wszystkim o rozwój i drogę. O to, żeby iść, a nie dojść.

 


 

 

[1] Z ang. czystkę.
[2] Z ang. „Słodki i wytrawny”.