Polka Potrafi. Zostań bohaterką własnego życia.

Showgirl z odciskami

Kiedy dwa lata temu pierwszy raz zainteresowałam się prowadzeniem zajęć tanecznych dla kobiet, ale takich zajęć, które nie stawiałyby nacisku na przekazywanie choreografii, a wyrobienie poczucia swobody i pewności siebie we własnym ciele, dość szybko odkryłam świat burleski. Gdy postanowiłam sprawdzić, czy i kto się tym zajmuje w Polsce, od razu trafiłam na nią.

Piękne, niezwykle kolorowe i zmysłowe stylizacje, perfekcyjny makijaż i fryzura w stylu lat 20. i 30. Kobiece kształty, nagość i zalotne spojrzenia wypełniają numery choreograficzne, w których łączy elementy tańca i teatru. Początkowy werdykt był oczywisty: młoda, przebojowa i pozbawiona kompleksów kobieta, która kocha światła reflektorów.

I rzeczywiście, jej sceniczne alter-ego takie jest. Ale kiedy porozmawia się z dziewczyną, która wykreowała postać Betty Q i wprowadziła burleskę do polskiej świadomości masowej, odkryje się młodą, wrażliwą i chwilami samotną osobę. Dziewczynę, która kocha sztukę oraz to, że poprzez swoją działalność artystyczną jest w stanie pomagać kobietom w ich drodze do odkrycia potencjału swojego ciała i umysłu.

Umawiamy się na późne śniadanie, a moją uwagę natychmiast przekłuwają jej kocie oczy i… manicure w kształcie czerwonych serc. Pod koniec wywiadu zdaję sobie sprawę, że w sumie te dwa elementy idealnie ją opisują: zalotna performerka z jednej strony, a z drugiej kobieta poszukująca miłości i nieustannie obdarzająca nią innych.

Z naszego wywiadu najbardziej zapamiętałam to, jak delikatna i wrażliwa jest dziewczyna, która wykreowała przebojową Betty Q. Historia ta pokazuje, jak często nie pozwalamy sobie zobaczyć tego, jak dużo działamy i nie dostrzegamy wartości tego, co robimy dla innych. Była to pierwszy z rozmów, która tak wyraźnie pozwoliła mi odczuć, że prowadzony przeze mnie wywiad ma bardzo pozytywny wpływ na bohaterkę. Nasza rozmowa pozwala jej docenić samą siebie i swoje osiągnięcia. Równocześnie wyobraziłam sobie, co ja bym mogła powiedzieć o swoim życiu, gdyby ktoś mnie o nie zaczął wypytywać i pomyślałam: dobra robota!

Poznajcie Anię / Betty Q.


Kiedy miałam trzynaście lat zaczęłam się bawić w teatr. Nasza grupa teatralna w miarę szybko się rozwijała i w liceum robiłyśmy z dziewczynami coś, co już miało sens. Przez kilka lat kontynuowałam przygodę z amatorskim środowiskiem teatralnym i po pewnym czasie naprawdę miało to już ręce i nogi. Jeździliśmy na festiwale w całej Polsce i wiele z nich wygrywaliśmy, co było strasznie motywujące i pokazywało nam, że to co robimy ma rację bytu. To właśnie z tych doświadczeń wychodzi moja obecna potrzeba teatralizacji i estetyzacji wszystkiego, co tworzę.

Po skończeniu liceum zdawałam do szkoły teatralnej na reżyserię, dostałam się do etapu egzaminów ustnych i… nie poszłam. Stchórzyłam. Termin miałam wyznaczony na moje urodziny i po prostu się nie pojawiłam. Wiedziałam, że i tak nie przyjmują tam maturzystów, poza tym bałam się porażki. Znalazłam sobie wtedy usprawiedliwienie – przecież dopiero co przeszłam operację nogi i ledwo żyłam po znieczuleniu, które mi zrobili. Miałam zwolnienie lekarskie, więc spokojnie mogłabym dostać drugi termin, ale nie wykorzystałam tego. Teraz sobie myślę, że może i dobrze, może tak miało być.

Zamiast reżyserii była animacja społeczno-kulturalna, do tego cały czas teatr, prowadzenie zajęć dla dzieci i taniec. Pod koniec studiów dostała pracę w fundacji żydowskiej, o której programie pisała pracę magisterską.

Kiedy patrzę na to dzisiaj, z perspektywy czasu, to mam takie wrażenie, że wszystko, co do tej pory robiłam, było jakąś inwestycją w siebie.

W wieku osiemnastu lat zaczęłam aktywnie działać w organizacjach żydowskich. Wcześniej nie zdawałyśmy sobie z mamą sprawy, że funkcjonują one w Polsce. Kiedy odkryłyśmy istnienie tutejszego środowiska żydowskiego, wkręciłyśmy się w to. Zaczęłam działać w różnych instytucjach, obecnie nadal jestem członkinią Gminy Żydowskiej. Skończyło się tak, że dostałam pracę w jednej z ważniejszych organizacji żydowskich w Polsce. Najpierw byłam wolontariuszką, ale potem nagle okazało się, że to jednak jest zajęcie na cały etat i tak stałam się profesjonalistką w tym, co sobie umyśliłam. Z czasem przyszedł jednak moment, w którym miałam tam za dużo na głowie i zdecydowałam się odejść z pracy.

Już wtedy zrodził się pomysł, by spełnić swoje marzenie i spróbować żyć z burleski.

Dwa lata temu przestałam „normalnie” pracować, w sensie stałych godzin pracy i stałej wypłaty. Przez trzy miesiące byłam kelnerką, czego zawsze chciałam spróbować i co było cudowne. Fajna praca, którą bardzo lubiłam i której mi czasem brakuje. Mogłam jednak pracować tylko rano, bo wieczorami miałam jakieś pokazy albo prowadziłam zajęcia. Szybko zauważyłam, że taki tryb życia pozbawiał mnie wszystkich sił. Byłam zmęczona całym dniem w knajpie, a potem szłam na zajęcia i nie miałam energii, żeby je prowadzić. Stwierdziłam, że coś tu nie gra i że muszę coś zmienić.

W międzyczasie tańczyłam i okazało się, że w tym tańcu bardzo brakuje mi teatru. Występowałam w rewii tańca arabskiego i zawsze byłam tancerką, która potrafiła sobie poradzić z tym, że nie pamięta układu, przez co automatycznie stawałam się solistką. Inne dziewczyny mnie za to nienawidziły, a instruktorka kochała i tym bardziej stawiała mnie na środku sceny w pierwszym rzędzie.

Nie znałam układów, ale radziłam sobie z publicznością i dzięki temu było mi dużo łatwiej występować. Dodatkowo prowadziłam zajęcia, które były fajne i doceniane przez dziewczyny. Okazało się, że jako instruktorka też się sprawdzam i że lubię uczyć. Po pewnym czasie, jeszcze zajmując się tańcem brzucha, szukałam nowych inspiracji i zaczęłam drążyć styl, który nazywa się tribal belly dance. Jest on taką zupełnie modernistyczną wersją tańca brzucha, połączonego z różnymi historiami folkowymi. Pociągały mnie w nim zespołowość i grupowa improwizacja, która opiera się na pewnym systemie znaków danego plemienia, czyli grupy tańczących ze sobą osób.

Bardzo podobała mi się również estetyka tego tańca, zresztą była dużo bardziej teatralna niż w tańcu brzucha. Mogłam co chwilę wydobywać z siebie zupełnie inną osobowość. Tam mogłaś być jakakolwiek: radosna i uśmiechnięta, ale też mroczna i ciemna. Przyszedł kolejny etap przeglądania Youtube i odkryłam dziewczyny, które tańczyły tribal w połączeniu z kabaretem. Pomyślałam sobie: ja też tak umiem! Zwłaszcza, że w tym czasie poznawałam wiele różnych dziwnych technik: i step, i latino, i hula, i rock‘n’rolla… Przygotowałam sobie jakąś jedną choreografię, nagrałam ją, obejrzałam i pomyślałam: fajna. A potem nic z tym dalej nie zrobiłam (śmiech).

Po jakimś czasie, to było ze cztery lata temu, znalazłam to wideo, obejrzałam je i stwierdziłam: jej, to jest fajne, cały czas mi się podoba! Zaczęłam znowu drążyć temat i szukać czegoś więcej. Tak trafiłam na instruktorkę burleski. Dowiedziałam się, czym ona w ogóle jest i natychmiast odkryłam, że podczas gdy to, co robi Dita Von Teese do mnie nie przemawia, sama burleska jest dużo szersza i ciekawsza. Szukałam kogokolwiek, kto robiłby to w Polsce i jakichkolwiek pokazów, na które mogłabym pójść, ale niczego tak naprawdę nie było. W tym czasie na ekrany kin wyszedł film „Burleska” i zaczęły się pojawiać imprezy tematyczne, więc chodziłam na nie i oglądałam pokazy, ale te były fatalne. Przede wszystkim nie były burleską, tylko pokazem tańca w słodkim stylu lub zwykłym striptizem.

Tym razem nie odłożyła sprawy do szafy i postanowiła działać.

Formalnie burleską zaczęłam się zajmować niecałe trzy lata temu, w listopadzie 2010 roku. Od początku wiedziałam, że ja to muszę zrobić na serio. Marzyłam o tym, żeby żyć z pokazów i wiedziałam, że zajęcia zajęciami, ale tutaj chodzi o to, żeby występować. Było mi o tyle ciężej, że ten styl w ogóle nie funkcjonował w Polsce i zaczynałam zupełnie od zera. Nie tylko z moją marką ale i z samą ideą, estetyką i samym pomysłem, że coś podobnego może odnieść w Polsce sukces. Jest wiele lasek, które prowadzą zajęcia z burleski, ale są one najczęściej po prostu nauką tańca, jakiegoś lukrowego Broadway jazz z elementami kabaretowymi i musicalowymi.

Uważam, że burleska to jest przede wszystkim performance, więc moje zajęcia to zajęcia teatralno-choreograficzne. Mówię dziewczynom, które przychodzą pierwszy raz: wy się nie nauczycie tutaj tańczyć, ale nauczycie się innych rzeczy. A potem okazuje się oczywiście, że one i tańczyć się nauczą, ale nie o to mi chodzi. Cała rzecz we wszystkich pozostałych elementach.

Burleska to forma teatralna, choć nie musi taka być. Moje zajęcia mają dwa poziomy. Na pierwszym uczę podstaw choreografii, głównie po to, żeby nauczyć dziewczyny trochę dystansu do siebie. Ruszania się, śmiania się z siebie w lustrze, patrzenia na siebie i koordynacji ruchowej, która przydaje się zawsze. Nie chodzi mi o to, żeby były świetnymi tancerkami, a pewnymi siebie kobietami.

Choreografię traktuję trochę jako narzędzie do tego, żeby nauczyć dziewczyny pracy z ciałem, twarzą i mimiką. Dlatego pierwsza, której uczę jest totalnie idiotyczna, wykonywana na uśmiechu czy wręcz w śmiechu: laski klaszczą sobie w dłonie i grają w klasy. Zaraz potem robię „Whatever Lola wants”, mroczny kawałek, w którym dziewczyny znowu muszą wejść w inną rolę. Kolejna odsłona burleski, a przy tym kolejna twarz każdej z nich.

Pamiętając, jak szerokim stylem jest burleska Betty Q nie zamyka się na inne jej nurty. Zachęca swoje kursantki do szukania tego, co im samym najbardziej w niej odpowiada.

Nie będę uczyła wszystkiego na moim przykładzie, bo wierzę, że to jest bez sensu. Mam bazę fajnych filmów i uważam, że każda performerka powinna je zobaczyć. Dziewczyny oglądają więc wszystko, a potem razem o tym dyskutujemy. Specjalnie po to wybieram rzeczy, które odstają od normy, które są dziwne, queerowe[1].

Zależy mi na tym, żeby każda dziewczyna, poprzez pracę nad sobą i szukanie we własnej „lodówce”, stworzyła własny układ. Jeśli jest świetną tancerką, to ten fakt wykorzystamy. Jeśli trenowała sztuki walki, zrobimy numer, który to wyeksponuje. Chodzi o to, żeby każdej z nich pokazać, że to, co ona już w sobie ma jest cudowne.

Potem dochodzi praca nad kostiumem i tutaj okazuje się, że – wbrew pozorom – to też jest ważny moment. Kobieta musi zdać sobie sprawę z tego, jak wygląda, co ma fajnego i jak to najlepiej podkreślić. Czy wie, jak się ubrać, umalować, uczesać? Nie każdemu jest dobrze w gorsecie i w pończochach, więc Jeśli nie jest ci w tym dobrze, to musisz znaleźć coś, w czym ci jest dobrze i w czym będziesz wyglądała tak, żeby to miało sens na scenie. To też nie zawsze jest takie oczywiste, bo nie każde ubranie jest kostiumem.

Ania opowiada o swoich zajęciach i burlesce, ale ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mówi o życiu. O konieczności odnajdywania tego, co już w nas siedzi i używania naszych atutów, zamiast skupiania się na stereotypach i przekonaniu, że musimy się na siłę wpasować w kostium, który ktoś inny dla nas przyszykował.

Chodzi o twoją osobowość i zdolności aktorskie, ale przede wszystkim o historię, którą opowiadasz. Chodzi o to, żeby każde zdjęcie rękawiczki miało uzasadnienie. Nie jest tak, że striptiz jest tutaj celem, on jest jedynie środkiem wyrazu. Tak naprawdę możesz równie dobrze zrobić burleskę bez striptizu. Wtedy tym środkiem będzie sam przekaz i erotyka, która gdzieś się w tym przekazie pojawia. To niekoniecznie musi być oczywiste i nachalne. Ta teatralność, której tak szukam, znajduje się przede wszystkim w historii. Na scenie nie robisz niczego bez powodu. Krzesło nie jest tylko krzesłem, twój kostium nie jest tylko kostiumem. Musisz znaleźć sobie pomysł na to, dlaczego coś zdejmujesz.

To jest tak jakby twoje udawane życie. Stwarzasz historię, choć w życiu tak naprawdę historia sama się stwarza. Wszystko ma sens i znaczenie, dlatego się dzieje. Jeżeli przedstawiasz coś na scenie, a ta sama w sobie jest sprzecznością i twoim wytworem, to musisz nadać temu rację bytu. Dokładnie tak samo, jak pewnie nadajesz znaczenie temu, co się dzieje wokół ciebie na co dzień. Mimo że możesz nie wierzyć, że to wszystko ma jakiś głębszy sens.

To, że się spotkałyśmy jest dla mnie wymiarem tego, że miałam, i cały czas mam, bardzo duży dołek związany z pracą i muszę się odbić od dna. Może nasza rozmowa pomoże mi coś z tym zrobić? Tak sobie pomyślałam, że jak się z tobą umówię i jeszcze raz opowiem sobie to, co zrobiłam do teraz, to może będzie mi trochę łatwiej kontynuować.

Rzucenie stałej pracy i zrezygnowanie ze stałej pensji było bardzo ryzykowną decyzją. Wiele osób pukało się w głowę, pytając: „Co ty robisz?!”. Prawda jest taka, że ja cały czas mam duże wątpliwości, czy to wszystko mi się uda. Ale wychodzę z założenia, że powinno się unikać utknięcia w myśleniu, że jest ciężko. Kiedy myślisz, że jest ciężko jest to samospełniającą się przepowiednią.

Tym, co tak w zasadzie zabija mnie i wszystkie moje pasje jest fakt, że moja pozycja finansowa jest w tej chwili bardzo niestabilna. Robię rzeczy, które totalnie kocham i jest cudownie, ale martwię się o to, czy mi starczy do pierwszego. Choć dla mnie jako dla freelancerki „pierwszy” nie istnieje. To jest bardzo deprymujące, ale myślę, że to jest integralna część tego całego doświadczenia. Może to się nie zmieni i tak ma być, a może się okaże, że nagle pieniądze będą same przychodziły. Nie wiadomo. To jest wciąż początek tej drogi i muszę sobie powtarzać, że będzie dobrze.

A bywa bardzo różnie. Z jednej strony są czasami wzloty w trakcie sezonu i jest super, ale przez wakacje jest bardzo słabo. Na pewno potrzebuję mieć managera czy managerkę. Kogoś, kto będzie mi pomagał organizacyjnie z umowami i szukaniem klientów. Na tę chwilę wszystko robię sama, począwszy od promocji, przez makijaż, szycie kostiumów i noszenie walizek. Do tego wysyłanie dokumentów, wszystkie pertraktacje biznesowe, pisanie ofert… Jestem tym już trochę zmęczona.

Robię dosyć duże projekty w stylu spektakli burleskowych w jednym z warszawskich klubów komediowych. To jest godzinny program, ma narrację i historię. Składa się na niego osiem numerów moich, moich dziewczyn i nie tylko. Organizacja tego wymaga ode mnie bardzo dużego wysiłku, a jest prawie w ogóle nieopłacalna. A ja i tak robię te głupoty dalej, bo to kocham.

Działa też, dość innowacyjna jak na Polskę, Burleskowa Scena Otwarta. Na razie były dwie imprezy, kolejna będzie we wrześniu. Założenie jest takie, że każdy może wystąpić. Jeżeli masz pomysł i chcesz się pokazać, ja pomogę ci się przygotować i wstawię cię na scenę. Na pierwszej Scenie Otwartej wystąpiła dziewczyna, która przygotowała swój numer… w ciągu dwóch tygodni! Kiedy tylko przeczytała o tej inicjatywie, powiedziała: „Ja chcę! Chcę to zrobić!”. Spotkałyśmy się raz, z Poznania przyjechała do Wrocławia specjalnie na moje warsztaty, a całą koncepcję wymyśliłyśmy przy kawie. Później, już w Warszawie, zrobiła świetny numer.

Popularność tego projektu mnie totalnie zaskoczyła. Pamiętam, jak robiłam pierwszą edycję i nie miałam pojęcia, czy ktokolwiek się w ogóle zgłosi. Bałam się, że będą tylko moje dziewczyny i ja, a nagle okazało się, że jest na to realne zapotrzebowanie.

Jednak żadne z powyższych projektów nie tworzą tak naprawdę pewnego źródła utrzymania. Czasem trzeba więc pogłówkować, żeby utrzymać się na powierzchni, a jednocześnie móc cieszyć się tą drogą.

Jest taki kawał: czym różni się performerka burleski od striptizerki? Striptizerka zarabia.

I, niestety, trochę tak jest. Mało tego, jeśli robisz coś i chcesz to robić na całego, to każde zarobione pieniądze natychmiast wydajesz, inwestujesz w dalszy rozwój. Ja, na przykład, cały czas tworzę nowe kostiumy, a to są spore sumy. Dlatego musiałam kombinować i teraz mam już pewien know-how, dzięki któremu udaje mi się obejść niektóre rzeczy. Kiedyś pewnie nie pomyślałabym, że można zrobić kostium z zasłonki, a teraz wiem, jak to zrobić ładnie i efektownie. Poza tym od kiedy stałam się bardziej rozpoznawalna, zaczynają się do mnie zgłaszać firmy z prośbą o wypróbowanie ich produktów, co czasem ratuje mój portfel.

Może właśnie dlatego, że nie ma nic do stracenia Betty Q próbuje sił w kolejnych projektach. Przygotowała stand up o burlesce, wystąpiła w „Mam Talent”, a ostatnio dołączyła też do ekipy kabaretu „Pożar w Burdelu”.

Muszę przyznać, że mega wpływ na to, co się teraz dzieje dała mi decyzja o udziale w „Mam Talent”. Początkowo miałam obawy, że to będzie zupełny wstyd i żenada. Nie mam telewizora, więc kiedy do mnie zadzwonili musiałam sprawdzić, co to jest za program. W ogóle nie wiedziałam, o czym mowa. Zdecydowałam się na udział i nie żałuję. Osiemdziesiąt procent zleceń, jakie teraz robię, wynika właśnie z tego doświadczenia. Jestem sobie naprawdę wdzięczna, że się na nie zdecydowałam. Dodatkowo dużo się nauczyłam, na przykład tego, że tekst piosenki, do której występujesz nie ma żadnego znaczenia. Ludzie potrzebują bardzo czystego i jasnego przekazu.

Myślę też, że teraz, robiąc to, co robię, jestem na dobrej drodze… „Pożar w Burdelu” jest cudownym doświadczeniem. Pracuję z profesjonalnymi, fantastycznymi aktorami i mam niesamowitą publiczność. To jest czad być w tym zespole. Najbardziej wzruszające jest dla mnie to, że w końcu weszłam do teatru, choć bocznymi drzwiami. Zawsze marzyłam o tym, żeby w tym siedzieć. Gdzieś te moje marzenia prysły, kiedy dostałam kilka lat temu tę pracę w fundacji, ale teraz nimi żyję.

Kariera zaczyna więc nabierać coraz większych rumieńców, co niezwykle cieszy. Jednocześnie jednak jest coś, co nie daje spokoju i jest nieustannym powodem do smutku.

Czuję się strasznie samotna. To jest bardzo trudne, bo niby masz wokół siebie mnóstwo ludzi, ale to są strasznie powierzchowne relacje. Wiesz, co jest najgorsze w wydarzeniach, na których występuję?

Jadę sobie na przykład na imprezę korporacyjną do Poznania. Najpierw w pociąg – jazda nie jest zła, bo zawsze śpię. Mam już stały zestaw przekąsek, poduszkę i zawsze tę samą torbę, więc wszystko opracowane. Potem jestem w tym Poznaniu, mój występ kończy się najczęściej koło północy. Oni dalej się bawią, a ty idziesz spać do hotelu. Następnego dnia rano masz pociąg, ale wcześniej jesz śniadanie w hotelowej restauracji. I jesz to śniadanie sama… To jest właśnie najgorsze. Najgorsze z tej całej pracy jest samotne jedzenie śniadań w hotelu.

Drugą najgorszą rzeczą jest to, że potem wracasz do Warszawy, jedziesz do domu tramwajem – albo taksówką, jak jest kasa – i ciągniesz za sobą tę walizkę, od której robią ci się odciski po wewnętrznej stronie dłoni. Masz cały czas odciski od walizki i myślisz sobie: świetnie! showgirl z odciskami! I na przykład ze zdartymi kolanami, bo okazało się, że w miejscu, w którym występowałaś dzień wcześniej jest bardzo twarda wykładzina, więc zdarłaś kolana do krwi podczas występu. Do tego wszystkiego tego samego dnia występujesz jeszcze w Warszawie. Ciągniesz więc tę walizkę znowu, po czym okazuje się, że zapomniałaś portfela, a chciałaś wracać taksówką. I całe szczęście, że impreza była w Marriocie, bo przynajmniej możesz z Centralnego wrócić nocnym…

To wszystko jest mega męczące. I nie ma tej osoby, która ci pomaga ogarnąć życie i sprawdza, czy masz coś w lodówce, czy nie. Ja zazwyczaj nie mam nic do jedzenia, bo nie mam czasu o to zadbać. Kiedy prowadzisz zajęcia wieczorami, to wracasz do domu i padasz. Nie masz na nic siły. Strasznie fajnie byłoby mieć w swoim życiu osobę, która po prostu sprawdzi, czy wróciłaś wieczorem do domu…

Mam dwadzieścia siedem lat. Moje koleżanki mają mężów i dzieci, i nie mają już za dużo wolnego czasu. A ja mam nagle okienko we wtorek w ciągu dnia i może bym się i chciała spotkać, tylko nie mam z kim, bo wszyscy w pracy. W piątek wieczorem – występuję. W sobotę wieczorem – występuję. A w niedzielę wieczorem nie mam na nic siły. Jestem tym świrem, który cały czas wynajmuje mieszkanie z koleżanką, nie ma kredytu, ale i wciąż nie ma kasy, więc czasem coś od ciebie pożycza i… jest niewiele osób, które potrafią to zrozumieć.

Podjęcie decyzji o podążaniu za pasją i samorealizacji wcale nie oznacza happy end’u. Tak naprawdę jest dopiero początkiem. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że i tu pojawią się problemy. Są one jednak również okazją do tego, żeby przyjrzeć się samej sobie i wyjść z tego silniejszą.

Żeby robić to, co robię, nie potrzebuję mieć żadnych formalnych kwalifikacji, wystarczy charyzma. W związku z tym, że te kwalifikacje są minimalne i w sumie teoretyczne, czasami ciężko jest w sobie wytworzyć wymagane w pewnych sytuacjach poczucie autorytetu. Szczególnie w stosunku do osób, z którymi pracujesz od lat i z którymi zaczynałaś swoją karierę.

Z jedną z tańczących ze mną dziewczyn zaistniała sytuacja, w której czułam się bezsilna. Bardzo spadł jej warsztat i motywacja, jej numery zaczęły być słabe. Miałam z tym duży problem, ale nie potrafiłam jej tego powiedzieć. Tak się złożyło, że znajomy koleżanki skończył kurs coachingu i szukał ludzi, z którymi mógłby poćwiczyć swój warsztat. Stwierdziłam, że skoro los mi daje szansę, to trzeba to wykorzystać, więc spotkałam się z nim parę razy. Doszliśmy do tego, że ja po prostu nie czuję się autorytetem i dlatego nie umiem kogoś skrytykować. Zapytał mnie: „Co by się musiało wydarzyć, żebyś stała się w swoich oczach autorytetem?”.

No więc ja myślę i daję mu idiotyczne odpowiedzi. Bez konkretów, bo i nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Kazał mi określić jakieś zdarzenie, które musiałoby mieć miejsce, żebym w siebie uwierzyła. Stwierdziłam: Michał Walczak musiałby mi zaproponować, żebym zagrała w jego spektaklu. Totalna abstrakcja!

Tymczasem miesiąc później Michał napisał dla Betty Q piosenkę i rolę w „Pożarze w Burdelu”.

Patrząc na wszystkie dotychczasowe zdarzenia, mam takie wrażenie, że nie można żałować tego, co się zrobiło. Jeśli znajdziesz w danej rzeczy choć jeden fajny element, to super. Jak nie, to masz doświadczenie i tyle.

Tak jak w moim przypadku: samotność i problemy finansowe są strasznie trudne, ale z drugiej strony warte tego, żeby nadal robić swoje. Podejrzewam, że dużo trudniej byłoby mi robić coś, czego nie lubię albo co mnie męczy i mieć za to kasę, niż robić takie rzeczy, które mnie kręcą i jej nie mieć. Inna sprawa, że rzeczy, które cię kręcą, nie pozwalają ci się rzucić, więc to chyba po prostu tak ma być (śmiech).

Moja manicurzystka powiedziała mi ostatnio, że zanim rzuciłam pracę na etacie zawsze przyjeżdżałam do niej zmęczona i nieszczęśliwa. Teraz też przyjeżdżam zmęczona, ale przynajmniej szczęśliwa.

 


 

 

[1] Z ang. dziwne, niestandardowe. Słowo to jest często używane w odniesieniu do różnorodności tożsamości seksualnej.

Click edit button to change this code.