Twoja książka powołała do życia temat mojej pracy magisterskiej. Piszę o młodych pisarzach, sytuacji na rynku wydawniczym oraz stanie polskiego czytelnictwa – napisała mi kiedyś Natalia, jedna z czytelniczek moich książek. Spytała również, czy zgodziłabym się udzielić jej wywiadu, który mogłaby umieścić w rzeczonej pracy magisterskiej.

Od kiedy dwa i pół roku temu wydałam pierwszą „Polkę”, praktycznie nieustannie dostaję pytania o to, jak sprawnie sprzedać i wypromować samodzielnie wydaną książkę. Pisałam wczoraj tekst na potrzeby nowego projektu, z którym ruszam w przyszłym miesiącu, gdy przypomniałam sobie o pliku z odpowiedziami przesłanymi Natalii. Od razu postanowiłam je tutaj udostępnić. Wiem, że opublikowanie wywiadu z samą sobą jest dość nieortodoksyjnym posunięciem, ale wierzę, że wpis ten może okazać się pomocny dla wielu autorów, którzy marzą o wydaniu swojej książki.

Niektóre pytania pominęłam, niektóre odpowiedzi zaktualizowałam i tak oto zapraszam Was do lektury mojej rozmowy z Natalią. Będzie o kulisach powstania moich książek, o błędach, które popełniłam i o tym, co zrobiłam świetnie, a także o planach na przyszłość oraz o tym, jak podejść do self-publishingu, żeby mieć szansę na sukces.

Czy zawsze marzyłaś o napisaniu książki, czy pomysł pojawił się dopiero kiedy szukałaś funduszy na spłatę zaciągniętej pożyczki 1?

Myślę, że odpowiedź brzmi: tak i tak.

Podobnie jak ogrom ludzi w zachodnim świecie, marzyłam o wydaniu książki. Choć tak naprawdę nie wiem, czy można to nazwać „marzeniem”, bo nigdy się nad tym za bardzo nie zastanawiałam, ani tego nie planowałam. Gdy robiłam sobie tzw. bucket list (z ang. lista rzeczy do zrobienia, zanim kopniemy w kalendarz), „napisanie książki” było jednym z jej punktów. Podobnie jednak jak zdobycie licencji pilota czy wyremontowanie starego mini-busa i przejechanie nim tysięcy kilometrów z Europy do Azji. Własna książka była więc bardziej pomysłem na fajną rzecz, którą można by w życiu zrobić, niż konkretnym planem czy marzeniem.

Ludzie spotykani w trakcie kilku lat moich podróży, a także znajomi z Polski i zza granicy, pytali mnie regularnie kiedy napiszę książkę o swoich przygodach podróżniczych – zdecydowanie było o czym pisać. Im więcej osób mnie o to pytało, tym częściej (raz na kilka miesięcy), przychodziła do mnie ulotna myśl opisania różnych historii, których miałam okazję doświadczyć. Nigdy jednak nie podjęłam żadnego działania w kierunku wydania czegokolwiek.

Aż do czasu, gdy zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób mam w tak krótkim okresie (sześć miesięcy), zarobić tak dużo kasy (min. 30 000 zł). Zaczęłam wymyślać: crowdfunding, krótkie opowiadania podróżnicze, zdjęcia z podróży, inspirujące plakaty… ale nic z tego nie było sensownym rozwiązaniem. W końcu zrodził się pomysł na wydanie własnej książki. Wiedziałam, że jeśli się w to zaangażuję na poważnie, to dam radę. Byłam przekonana, że mam wystarczająco dużo doświadczenia i historii, żeby napisać coś naprawdę ciekawego. Od początku wiedziałam też, jaka ma być moja książka: miała zainspirować ludzi do bardziej odważnego życia i sięgania po swoje marzenia.

Początkowo pomyślałam, że opiszę swoją historię i lekcje, jakie wyniosłam z podróży. Chciałam pokazać, jak pokonałam swoje obawy i lęki związane z prowadzeniem niestandardowego trybu życia oraz jak ogarniam rzeczy od strony finansowej i logistycznej. Szybko zrozumiałam jednak, że jeśli chcę naprawdę inspirować i dotrzeć do dużej ilości osób (nie tyle z dystrybucją książki, co z jej przesłaniem), to nie mogę pisać tylko o sobie. Mój wiek, miejsce pochodzenia, wykształcenie, przeszłe doświadczenia – wszystko to sprawiało, że mógłby się ze mną utożsamić stosunkowo niewielki odsetek moich potencjalnych czytelniczek. Wtedy pomyślałam o wszystkich świetnych dziewczynach, które znam i które rzucają się na spełnianie swoich marzeń, po czym – nie wiedzieć skąd – do głowy wpadło mi hasło „Polka potrafi” i było pozamiatane. Miałam pewność tego, co i jak napiszę oraz jak wpłynę na moje czytelniczki.

Czy w ogóle brałaś pod uwagę wysłanie książki do jakiegoś wydawnictwa, czy od początku wiedziałaś, ze chcesz ją wydać sama?

Nie, nie brałam pod uwagę wysłania tekstu do żadnego wydawnictwa. Powodów jest kilka, wszystkie bardzo praktyczne i logiczne.

Mimo że nie miałam żadnych doświadczeń na rynku wydawniczym, kilka rzeczy wydawało mi się pewnych:

Po pierwsze, musiałabym wysłać przynajmniej część gotowego tekstu (którego nie miałam), żeby ktokolwiek chciał ze mną rozmawiać. O ile którekolwiek wydawnictwo wyraziłoby zainteresowanie moją książką, proces ten trwałby co najmniej kilka tygodni.

Po drugie, promocja książki zaczęłaby się dopiero po jej wydaniu.

Po trzecie, pieniądze zarobione na „Polce” potrzebowałam mieć na swoim koncie natychmiast po jej sprzedaży. Nawet nie znając terminów płatności ani konkretnych zarobków autorów wiedziałam, że idąc tradycyjną ścieżką nie wyrobię się z zebraniem wymaganej kwoty w czasie, którym dysponowałam.

Po czwarte
, chciałam mieć kompletną decyzyjność, jeśli chodzi o tekst oraz wygląd książki. Nawet jeśli nie znałam się na procesie wydawniczym od strony technicznej i logistycznej, miałam bardzo konkretną wizję tego, czym „Polka” ma być, a czym nie. Nie chciałam, aby wizja ta była uzależniona od kogokolwiek, kto nie byłby mną. A dokładnie tak by było, gdybym współpracowała z wydawnictwem jako autor-podwykonawca.

Książkę wymyśliłam w drugiej połowie maja 2013 roku. Ruszałam właśnie w miesięczną podróż, więc tekst planowałam zacząć pisać pod koniec czerwca; na początku grudnia musiałam mieć na koncie ponad 30 000 złotych. Zostawiało mi to pięć miesięcy na wszystko: napisanie tekstu, wydanie i wypromowanie książki, sprzedaż wystarczającej ilości egzemplarzy oraz zaksięgowanie zarobionej kwoty na swoim koncie. Scenariusz kompletnie nierealistyczny z tradycyjnym wydawnictwem – sam termin płatności na linii wydawnictwo-autor trwa najczęściej pół roku (o ile nie ma żadnej obsuwy).

Teraz, kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, sama jestem pod wrażeniem swojego ówczesnego toku myślenia. Przed wydaniem „Polki” nie przeczytałam ani jednego artykułu na temat rynku wydawniczego czy self-publishingu. Obecnie już jednak wiem, że wszystkie moje przeczucia były trafne.

Po pierwsze, proces wydania książki z dużym wydawnictwem trwa średnio kilkanaście miesięcy. Wydawcy zasypywani są manuskryptami, a najwięksi dostają ich od kilkudziesięciu do kilkuset (sic!) tygodniowo. Proces decyzyjny dotyczący nawiązania współpracy z autorem to pierwszych kilka tygodni. Czas poświęcony na redakcję tekstu – w tempie i w zgodzie z harmonogramem wydawnictwa, nie autora – kilka miesięcy. Łamanie i korekta książki – kolejne tygodnie. A ja miałam dwa i pół miesiąca na całość. Z wydawnictwem – nierealne. Tym bardziej, że ostatnie zdania „Polki” pisałam dosłownie na kilka dni przed wysłaniem tekstu do druku.

Po drugie, jako self-publisher książkę mogłam, i zaczęłam, promować na długo, zanim powstała. Założyłam fanpage na FB; zaczęły się prace nad stroną internetową; w trakcie podróży po Islandii nagrałam filmik promujący książkę. Na FB wklejałam inspirujące cytaty, a w newsletterze udostępniałam krótkie fragmenty wywiadów z moimi bohaterkami. Wszędzie gdzie tylko mogłam zwiększałam świadomość na temat książki wśród jej potencjalnych czytelniczek. Dzięki temu: a) na „Polkę” czekały dziesiątki nieznanych mi kobiet, jeszcze zanim ukazała się w druku; b) osoby śledzące mój projekt czuły się jego częścią, bo na bieżąco śledziły jego rozwój.

Nigdy nie ukrywałam, że książkę wydaję sama, ani dlaczego to robię. Wręcz przeciwnie, proces mojego self-publishingu obróciłam w kolejną historię, która miała udowodnić, że chcieć to móc. Skoro mnie, nieznanej nikomu dziewczynie uda się wydać świetną książkę i zarobić na niej 30 000 zł w kilkanaście tygodni, to dlaczego Tobie miałoby się nie udać spełnić Twojego marzenia?

Po trzecie, autorzy – szczególnie debiutanci – zarabiają średnio 8-10% od ceny książki, nierzadko ceny hurtowej, nie okładkowej (a ta jest zwykle dwukrotnie niższa od tego, co płacimy w sklepie). Nierzadko więc autor zarabia od kilkudziesięciu groszy do dwóch złotych za sprzedany egzemplarz swojego dzieła. Wydawnictwa praktycznie nie wypłacają już zaliczek, a jeśli tak, to są one wypłacane na poczet przyszłych tantiem i z nich są potrącane, kiedy książka zacznie się sprzedawać.

Szybka kalkulacja: zanim zarobiłabym wymagane 30 000 zł, wydawnictwo musiałoby sprzedać min. 19 231 egzemplarzy (w przypadku „Polki”, cena okładkowa: 39 zł, cena hurtowa: 19.5 zł, zarobek autora (8%): 1.56 zł; 30 000 / 1.56 = 19 2302).

W systemie self-publishingu i przy samodzielnej dystrybucji (czyli bez oddawania książki do księgarni i hurtowni, które zbierają potężne haracze, w ogóle nie promując danej pozycji), na każdym sprzedanym egzemplarzu „Polki” zarabiałam min. 25 zł, najczęściej około 30 zł. 1.56zł, a 25-30zł – taka może być różnica w zarobku autora wydawanego i autora-wydawcy. 1600% – 1900% różnicy. Z wydawcą musiałabym sprzedać 19 231 książek (ciężar promocji i tak spoczywałby na mnie, o czym poniżej), a jako wydawca musiałam ich sprzedać 1000. Mówi samo za siebie, prawda? Nic zatem dziwnego, że najczęściej powtarzanym mitem jest „na książkach się nie zarabia”…!

Po czwarte, nierzadko autorzy mogą korzystać jedynie z osób współpracujących z wydawnictwem. Może się okazać, że autor będzie miał niewiele do powiedzenia jeśli chodzi np. o okładkę książki. Wydając się sama miałam 100% odpowiedzialności, ale i 100% decyzyjności. Dotyczyło to również terminów, rozmiaru książki czy umieszczania logotypów patronów na jej okładce.

Po piąte, obecnie wydawnictwa praktycznie nie promują książek nieznanych autorów. Odpowiedzialność ta, np. za organizację spotkań autorskich, spoczywa na barkach autora. Dlaczego miałabym wykonywać całą pracę marketingową – z perspektywy przedsiębiorcy, dużo bardziej wymagającą i kluczową niż samo stworzenie i opakowanie książki – i oddawać wydawnictwu oraz dystrybutorom 90% zarobków…? Kolejna rzecz: jeśli organizowałabym spotkania czy występowała na konferencjach i chciała na nich sprzedawać swoje książki, musiałabym je odkupić od wydawnictwa – zazwyczaj po tej samej cenie, co hurtownia, a czasem nawet drożej…!

Najciekawsze jest to, że o żadnym z powyższych nie wiedziałam w szczegółach przed wydaniem swoich książek. Rynkiem wydawniczym i self-publishingiem zaczęłam interesować się bliżej dopiero w momencie, kiedy przygotowywałam szkolenie z self-publishingu.

Jak z perspektywy czasu oceniasz proces self-publishingu? 

Z niedowierzaniem i podziwem, jeśli mam być szczera.

Działając mocno po omacku i jadąc na przekonaniu, że będzie dobrze, udało mi się wydać świetnej jakości książki (zarówno jeśli chodzi o treść, jak i formę), porządnie na nich zarobić (gorzej, że wszystko musiałam od razu oddać…) i pobudzić setki kobiet do innego życia.

Popełniłam trochę błędów, od technicznych (w stylu za małej czcionki w pierwszej „Polce” czy błędu w moim nazwisku na okładce), po marketingowe. Jednocześnie dwukrotnie udało mi się zewnętrznie3 sfinansować moje książki i wypromować je praktycznie bez kosztowo. Oznacza to, że wydałam i sprzedałam kilka tysięcy egzemplarzy książek nieznanej nikomu autorki nie inwestując w to ani złotówki.

Uważam, że self-publishing jest przyszłością rynku wydawniczego. W Stanach i w UK już teraz jest zjawiskiem nieporównywalnie większym i bardziej znaczącym, niż w Polsce. Co prawda wymaga od autora-wydawcy więcej pracy, czasu i energii niż bycie wydanym w tradycyjnym systemie, ale jest tego wart. Nawet jeśli zlecimy lwią część obowiązków podwykonawcom, to w wielu przypadkach i tak będzie to dla nas bardziej opłacalne, niż współpraca z dużym wydawnictwem.

Jednocześnie, jako że self-publishing jest zjawiskiem dość nowym i nieznanym, powstaje coraz więcej firm, które wykorzystują niewiedzę autora i proponują rozwiązania połowiczne, często z wysoką marżą narzuconą na swoje usługi. Niepotrzebnie nabijają koszty i zmniejszają tym samym zarobek twórcy. Bardzo często straszy się autorów np. koniecznością zdobycia numeru ISBN, ale nie mówi się już, że w Polsce przyznawane są one bezpłatnie, a cały proces opiera się na wysłaniu jednej podpisanej kartki papieru i trwa krócej niż tydzień.

Tym, czego należy być świadomym, to przede wszystkim kwestie księgowe (konieczność rozliczania sprzedanych książek: wymagana działalność gospodarcza, potencjalna konieczność prowadzenia kasy fiskalnej), jak i logistyczne (składowanie książek, dystrybucja, wysyłka). Powyższe nie mają miejsca w przypadku bycia wydanym przez osobę trzecią lub gdy pozostaniemy przy samej tylko elektronicznej wersji książki. Wszystko można ogarnąć i są to rzeczy dużo mniej skomplikowane, niż nam się wydaje.

Moim zdaniem self-publishing jest świetnym rozwiązaniem niezależnie od tego, jaki typ literatury chce się wydać. Trzeba pamiętać, że autor-wydawca ma kompletną decyzyjność i okazję do tego, żeby uszyć swoją książkę, oraz jej reklamę i sprzedaż, na własną miarę. Różnorodność dostępnych narzędzi i rozwiązań jest powalająca.

Co myślisz o polskim rynku wydawniczym? Czy uważasz, że w jakimś stopniu to wydawnictwa ponoszą winę za niski poziom czytelnictwa? 

Prawda jest taka, że niezbyt myślę o polskim rynku wydawniczym.

Zasadniczo wierzę w pracowanie nad swoim produktem i biznesem (np. książką i wydawnictwem) tak, żeby były świetnej jakości. Jeżeli wiemy, że jest na coś zapotrzebowanie i że jesteśmy w stanie wnieść wartość do życia naszych czytelników, to nieważne jest to, co robi konkurencja. Myślę, że gdybym przed wydaniem pierwszej „Polki” zaczęła się zagłębiać w funkcjonowanie naszego rynku wydawniczego, to statystyki tak by mnie przeraziły, że nic bym z nią nie zrobiła…

Z największych wydawnictw wychodzi średnio ponad jedna książka dziennie, a słyszymy może o dwudziestu w trakcie roku. Co to oznacza? Że idą na ilość, nie jakość? Że odgryzają więcej, niż są w stanie przerzuć? Że działają nierentownie? Że – podobnie jak tak wiele innych rynków – panuje przekonanie, że trzeba wydawać cały czas więcej, nieważne czego i po co? Nie mam pojęcia. Może nie oznacza to nic, a może oznacza coś zupełnie innego.

Jak dla mnie, w swojej obecnej formie, tradycyjny rynek wydawniczy nie promuje kreatywności ani innowacyjności, jako całość pozbawiony jest misji i wartości (jak 99% reszty świata biznesu). Najwięcej marketingu robi się kolejnej książce kucharskiej jakiegoś celebryty; stawia się na to, co znane i lubiane, a nie na to, co pobudza ludzi do myślenia i kwestionowania status quo. Z drugiej strony, być może całkowicie się mylę, a powyżej opisałam jakiś zafałszowany obraz tego, co ma naprawdę miejsce. Nie wiem.

Co do stopy czytelnictwa – wiem, jak przerażające są statystyki, ale wiem też, ile swoich książek sprzedałam. Z mojej perspektywy wcale nie jest tak źle. Poza tym zauważ, że my cały czas czytamy! W szkole, w Internecie, w Empiku. Kwestia tylko tego, co i gdzie czytamy, jakiej jakości, czyjego autorstwa i w jakiej cenie. Wydaje mi się, że czytelnictwo w XXI wieku w naturalny sposób stało się czymś innym, niż czytelnictwo w XX wieku. Śledzimy blogi, artykuły, portale, ściągamy książki – cały czas obcujemy ze słowem pisanym.

To, nad czym warto byłoby się zastanowić, to transformacja czytelnictwa oraz to, gdzie rynek wydawniczy powinien zmierzać, żeby się w tej nowej czytelniczej rzeczywistości odnaleźć.

Czy dobra książka ma szansę zaistnieć bez względu na mechanizmy i działania marketingowe, zmagania konkurencji i dobrą wolę wydawców, czy jest to w dzisiejszych czasach element nieodłączny?

Tak i nie.

Po pierwsze, czym jest dobra książka? Moją definicją dobrej książki (na potrzeby rozmowy o aspekcie ich sprzedaży) jest taka książka, którą ludzie chcą czytać i wzajemnie sobie polecać. W skrócie, z biznesowego punktu widzenia, dobra książka to książka, która się sprzedaje.

Po drugie, czym jest marketing? Dla mnie marketingiem jest wszystko: wspomnienie o swojej książce znajomym; wstawienie jej do księgarni; założenie jej fanpage; zrobienie strony www; opłacenie reklamy; recenzja w gazecie; wpis na blogu; informacja prasowa na portalu internetowym. Bez żadnych działań marketingowych nikt nie będzie wiedział, że dana książka istnieje.

Trafniejszym, moim zdaniem, pytaniem byłoby: czy marketing książki musi być drogi i czy bez dużego budżetu na reklamę książka może się obronić? I tu odpowiedź brzmi: zdecydowanie nie musi być drogo. Można mieć minimalny budżet marketingowy, ale jeśli książka będzie świetnie napisana i/lub świetnie trafi w gust potencjalnych czytelników, oni zrobią dużą część roboty. Równocześnie, jak już wspomniałam, jeśli książka nie trafi do świadomości potencjalnych czytelników, jak ma zaistnieć?

Marketing jest nieodłączną częścią każdego produktu, usługi, biznesu. Obecnie marketing jest, i musi być, czymś zupełnie innym niż jeszcze pięć czy dziesięć lat temu. Gorzej, że duże korporacje i wydawnictwa są tak zasiedziałe w swoich systemach i procedurach, że wydają kupę kasy na rzeczy, które nie są potrzebne/niezbędne, jednocześnie budując w innych przekonanie, że bez podobnego budżetu i dojścia do kanałów promocji ani rusz.

A wystarczy zerknąć na USA i przywołać przykłady spektakularnych sukcesów osób takich jak:

  • Eckhart Tolle

„Potęga teraźniejszości” została początkowo opublikowana w nakładzie 3 000 egzemplarzy (1997), a autor osobiście rozwoził po kilka sztuk książki do okolicznych księgarni. Dwa lata później została wydana przez inne wydawnictwo i w większym nakładzie. W 2000 roku książkę poleciła Oprah Winfrey, w sierpniu tegoż roku trafiła na listę bestsellerów New York Times’a. Po dwóch kolejnych latach była na jej pierwszym miejscu. Do 2008 roku książkę przetłumaczona na 33 języki.

  • L. James

Pierwsza książka z serii „Pięćdziesięciu twarzy Greya” wypuszczona została jako ebook i w opcji druku na żądanie w maju 2011 roku. Druga ukazała się we wrześniu tego samego roku, trzecia w styczniu 2012 roku. Wydawnictwo The Writers’ Coffee Shop miało bardzo mały budżet na jej promocję, więc początkowo główne działania marketingowe opierały się na recenzjach blogowych. To właśnie dzięki marketingowi szeptanemu sprzedaż książek rosła w niespotykanym tempie. W 2012 roku prawa do książek wykupiło wydawnictwo Vintage Books i wypuściło je w nowej odsłonie, w dużym nakładzie. Mimo prześmiewczych recenzji i ogromnej krytyki świata literackiego, w sierpniu 2012 brytyjski Amazon ogłosił, że „Pięćdziesiąt twarzy Greya” sprzedało się w UK w większej ilości egzemplarzy niż cała seria Harry’ego Pottera.

Oboje autorów kompletnie różnych, inny czas wydania, kompletnie inna tematyka i subiektywna „jakość” książek. Tak samo mały początkowy nakład i niski budżet marketingowy. Obie książki stały się spektakularnym sukcesem dlatego, że idealnie trafiły w potrzeby swoich odbiorców (abstrahując od tego, o jakich potrzebach mówimy).

Jednak takich książek jest bardzo niewiele. Oczywiście każdemu self-publisherowi życzę, żeby stał się kolejnym fenomenem rynku wydawniczego, równocześnie twardo stąpam po ziemi i mówię: zaplanuj mądrą strategię marketingową dla swojej publikacji.

Wbrew temu, co można często usłyszeć od pisarzy, ja uważam książki za produkt. Jeśli coś jest stworzone po to, by to sprzedawać – jest produktem. Nie oznacza to, że równocześnie nie może być dziełem sztuki, wyrazem artystycznym czy wartościowym osiągnięciem. Nie uważam, żeby nazwanie rzeczy po imieniu (książka=produkt) umniejszało książkom czy ich autorom. Wiem jednak, że wiele osób by się ze mną kompletnie nie zgodziło.

Jeśli założymy, że książka – podobnie jak wszystko inne – jest produktem, to okaże się, że marketing jest niezbędny. Ponownie jednak, warto szeroko otworzyć oczy i zobaczyć, że marketing jest niezwykle rozległym pojęciem, a działania marketingowe są tak zróżnicowane, że każdy znajdzie coś dla siebie. Zarówno jeśli chodzi o tematykę naszej książki, nasz budżet czy to, jak chcemy/lubimy promować nasz produkt. Możesz mieć najlepszy produkt na świecie, ale jeśli nikt o nim nie wie, produkt ten się nie sprzeda. Nawet nie dasz mu szansy „obronić się” na rynku.

Sama prowadziłam przeróżne działania marketingowe: partnerzy medialni; fanpage na FB; strona www; sporadycznie filmiki na YT; udzielanie wywiadów blogerom; spotkania autorskie; informacje prasowe na portalach kobiecych; promocje cenowe (choć bardzo niewiele i nigdy tak naprawdę nie grałam na obniżonej cenie książki, żeby napędzić sprzedaż); darmowe wystąpienia na wydarzeniach dla kobiet… „Polka” nie miałaby szansy zaistnieć, gdyby nie trafiła przed oczy wystarczającej ilości osób.

Mimo że większość robiłam głównie na czuja, książka się „obroniła” i zaistniała, a ja nic za to nie zapłaciłam (finansowo, bo „zapłaciłam” za te działania dużą ilością czasu i energii). Jednocześnie, nie zrobiłam bardzo wielu rzeczy, które mogłabym zrobić, żeby książki wypromować jeszcze bardziej.

Bardzo często demonizujemy marketing, a może być on świetną zabawą. Również dla debiutujących autorów i malutkich wydawców.

Jak sądzisz, dlaczego pisania nie traktuje się na równi z innymi zawodami? Z jakim zawodem porównałabyś zawód pisarza pod względem wysiłku wkładanego w pracę (lekarz, robotnik budowlany, sprzedawczyni w lodziarni itp.)?

Nigdy nie zastanawiałam się nad zawodem pisarza i jego pozycją na rynku pracy, bo słowo „zawód” nie do końca mi pasuje do słowa „pisarz”. Może to wynikać z romantycznego podejścia do literatury, a z drugiej strony z przekonania, że pisarzem/autorem zostajesz, bo masz coś do przekazania. Masz pewną wizję, wartości i obrazy, które chcesz zaszczepić u innych. Dlatego, w pewien sposób, nie traktuję pisarzy jako grupy zawodowej; bardziej widzę ich w kontekście stylu życia, edukowania i bycia. Pisarze są dla mnie nauczycielami, inżynierami, reżyserami, scenarzystami, projektantami i kto wie, kim jeszcze.

Wracając do Twojego pytania, muszę zadać inne: co to znaczy „na równi”? Czy zawód sklepikarza traktuje się na równi z nauczycielem? Bankierem? Inżynierem? Które zawody traktujemy „na równi” z innymi? W obecnym, mega skomercjalizowanym i materialistycznym świecie zdajemy się oceniać i grupować zawody przez wzgląd na potencjalny zarobek, który nam zapewnią, a nie przez wzgląd na ich faktyczną użyteczność czy wartość, którą wnoszą do naszego życia. Jak dla mnie, rolnik jest dużo ważniejszy od bankiera – jeśli ten pierwszy zniknie, zginę z głodu; jeśli zniknie ten drugi, nikt nie będzie defraudował moich pieniędzy.

Jeśli spojrzymy na to w ten sposób, i wrócimy do hasła „na książkach się nie zarabia” oraz romantycznego podejścia do pisania (od dawna pisarze uważani byli za nierobów, wolnoduchów itp., w przeciwieństwie do ludzi wykonujących „prawdziwą” pracę), to rzeczywiście „zawód” pisarza mocno umniejszymy. Paradoksalnie jednak, ludzie zdają się niezwykle szanować i wywyższać każdego, kto napisał książkę, a słowo „autor” przy nazwisku daje +100 do autorytetu.

Podsumowując te chaotyczne myśli, wydaje mi się, że nie traktujemy pisarzy „na równi” z innymi zawodami, bo: a) sami pisarze często podkreślają, że pisanie to nie zawód, a powołanie; b) pisarze, poza głośnymi wyjątkami, nie zarabiają wiele na swojej pracy; c) pokutuje przekonanie na temat „nieróbstwa” osób, które nie mają „prawdziwej” pracy.

Jeśli chodzi o drugie pytanie i porównanie zawodu pisarza do innych, nie wiem, czy umiem i chcę to robić. Nie uważam, żeby można było obiektywnie i rzetelnie porównać pisarza do kogokolwiek innego.

Z drugiej strony, mamy tak ogromną ilość rodzajów literatury i sylwetek pisarzy, że ciężko jest to jakkolwiek sklasyfikować. Są pisarze-podróżnicy, pisarze-naukowcy, pisarze-politycy, pisarze-biznesmeni, pisarze-mnisi, pisarze-pedagodzy, pisarze-inżynierowie, pisarze-dziennikarze, pisarze-ekonomiści, pisarze-nauczyciele… Jak dla mnie książka, podobnie jak prowadzenie bloga czy pisanie artykułów, jest tak naprawdę narzędziem, które może być użyte przez każdego i w każdym celu.

Pedagogowi może służyć jako platforma do nauczania; ekonomiście czy naukowcowi jako platforma do szerzenia swoich badań i wniosków; biznesmenowi jako platforma do dzielenia się swoją wiedzą i/lub promocji swojego biznesu; dziennikarzowi pozwala przeskoczyć format dwustronicowego artykułu i cenzurę wydawcy; podróżnikowi pozwala podzielić się swoimi doświadczeniami i przybliżyć nam świat. Nie wydaje mi się, żeby istniał zawód „pisarza” w czystej postaci.

Nawet jeśli ktoś pisze fikcję i tworzy nowe światy oraz nieistniejących bohaterów, nie jest „jedynie” pisarzem: jest równocześnie scenarzystą książki, bo opisuje miejsce akcji; reżyserem książki, bo decyduje o tym, jakie sceny pokaże i w jaki sposób; pisze dialogi; jest psychologiem, bo tworzy spójne i niezależne profile bohaterów; pedagogiem, bo każda książka i historia mają jakieś przesłanie; detektywem, bo np. pisze książki detektywistyczne – wymieniać można bez końca.

Jeśli miałabym więc cokolwiek porównywać do zawodu pisarza to ten zawód, który najbliżej odpowiada formie i przekazowi danej książki.

Jakie masz rady dla osób stojących na początku swojej kariery pisarskiej?

Jako ludzie zwykliśmy porównywać się z innymi. Bardzo często debiutantów (niezależnie od dziedziny życia: sztuka, sport, literatura, biznes) porównuje się do już uznanych i lubianych. Równocześnie stykamy się z bardzo szeroko promowanymi przekonaniami na temat tego, co jest „wartościowe” czy „prawdziwe”, podobnie jak z przekonaniem, że „sprzedaje się” tylko jeden typ literatury i książek.

Może to sprawić, że – szczególnie osoby początkujące w danym obszarze – zmieniają swój „literacki głos” tak, by zdawał się bardziej wartościowy, wysublimowany itp. Tymczasem, szczerze wierzę, że jeśli coś nie jest autentycznie nasze, nie wyjdzie nam i nie będziemy się w tym dobrze czuli.

Domyślam się, że żaden krytyk literacki nie zaliczyłby moich dotychczasowych książek do grona „literatury wysokiej”. Napisane są językiem kolokwialnym; czytają się tak, jakby ktoś nam coś opowiadał w trakcie spotkania przy kawie. Pisałam je prosto z serca, podobnie jak moje bohaterki opisywałam bardzo osobiste doświadczenia i przemyślenia. Część osób mogłaby pomyśleć, że „Polki” są zbyt mało przemyślane, niedojrzałe, literacko kanciaste. A jednak tysiące czytelniczek uznają je za wartościowe i godne polecenia książki.

Oczywiście ważna jest wartość merytoryczna tekstu, ważny jest styl, ważny jest ciąg logiczny – od tego się nie ucieknie. Jednak w każdym wieku i na każdym etapie naszego życia przemawiają do nas, jako ludzi i czytelników, inne rzeczy. Wierzę, że na każdy tekst znajdzie się odbiorca. Nawet jeżeli do Ani coś nie przemawia, nie oznacza to, że nie znajdzie się Adam, któremu książka się spodoba.

Zdaje się, że to, co chcę przekazać brzmi: pisz z serca. Bądź autentyczny. Nie sil się na bycie kimś, kim nie jesteś i na mówienie głosem, który nie jest Twój. Nie daj sobie wmówić, że książka powinna „jakoś” wyglądać.

Wszystkie inne rady dla pisarzy i autorów, którzy zainteresowali się tematem self-publishingu będę regularnie publikować na nowej stronie, którą obecnie przygotowuję. 4

Jakie są Twoje dalsze plany wydawnicze?

Moje książki wpisują się w to, co chcę robić, w moje życiowe doświadczenia oraz w coś, co można by nazwać moją „misją społeczną”. Nie uważam ich za karierę, nie patrzę na pisanie, wydawanie i szkolenie innych jak na moją pracę – mimo, że obecnie się z nich utrzymuję i planuję te obszary jeszcze bardziej zgłębiać i rozwijać.

Wiem, że mogłabym wydawać jedną książkę średnio co 3-4 miesiące, ale nie chcę tego. Chcę, żeby moje kolejne książki, jak i inne projekty, którymi się zajmuję, wypływały organicznie i naturalnie z tego, co się obecnie dzieje w moim życiu. Dlatego, jeśli nagle czuję inspirację do tego, żeby coś przelać na papier, robię to. Gdy przyjdzie do mnie dobry pomysł na jakąś książkę, produkt czy usługę, zapisuję je sobie.

Obecnie pracuję nad projektem Przedsiębiorczy Autor, z którym ruszam za miesiąc. Chcę skupić się na tym, by uczyć autorów myśleć i działać jak przedsiębiorcy, żeby mogli zarabiać na swojej twórczości. Już teraz prowadzę indywidualne konsultacje z autorami, którzy wiedzą, że chcą się sami wydać, ale chcę dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Mieszkam chwilowo na Kanarach, gdzie przygotowuję treści na stronę internetową projektu i pracuję z niezależnymi autorami nad ich projektami. Nie mogę się doczekać książek, które dzięki temu ukażą się na rynku!

  1. W maju 2013 roku zapożyczyłam się na 30 000 złotych i zobowiązałam się do ich spłaty przed 8 grudnia tegoż roku.
  2. Obliczenia w przybliżeniu, całkowicie zależne od warunków, jakie autor wynegocjuje sobie z wydawnictwem. Przyjęłam wariant przeważający, czyli mało korzystny dla autora.
  3. Sponsorzy oraz przedsprzedaż wśród czytelniczek.
  4. 03.16 EDIT: już przygotowałam

Wskakuj na newsletter, żeby nie przegapić kolejnych artykułów:

* Zapisując się do newslettera, wyrażasz zgodę na przesyłanie Ci informacji o nowych tekstach, projektach, produktach i usługach. Zgodę możesz wycofać w każdej chwili, a szczegóły związane z przetwarzaniem Twoich danych osobowych znajdziesz w polityce prywatności.

Share on FacebookTweet about this on TwitterGoogle+