Zbyt mało produktywna. Powinnam robić więcej! Za późno wstaję. Za mało działam. Przecież wiem, że tyle jest jeszcze do zrobienia i wiem, jak to zrobić. Dlaczego nie mogę ruszyć tyłka? Aha, no jasne – muszę się tylko zorganizować i odpowiednio zmotywować! Znaleźć konkretne narzędzia czy programy, wszystko sobie rozpisać i zrealizować plan – nic prostszego!
Boże, ale jestem zmęczona…
Czujecie temat?
Podobne myśli pojawiały się w mojej głowie dziesiątki razy w ciągu tygodnia, w najbardziej pracowitym i zabieganym okresie mojego życia – w trakcie promocji obu moich książek. I mimo, że średnio raz na trzy-cztery dni miałam zaplanowane wystąpienie, odpowiadałam na setki maili i co chwilę wymyślałam nowy produkt lub usługę na przyszłość – w mojej głowie byłam cały czas niewystarczająco efektywna i produktywna. Zbyt mało robiłam.
A jednocześnie, jakimś tajemniczym sposobem, cały czas czułam się przemęczona. Wieczorami (czyt. kiedy kładłam się spać koło pierwszej w nocy), po dwie godziny leżałam na wznak, nie mogąc usnąć, bo głowa nie chciała się wyłączyć. Nie miałam siły, chudłam w oczach i nie czułam tej cudownej, lekkiej i radosnej energii, która kierowała moimi krokami, gdy przez trzy i pół roku podróżowałam po świecie. Nie rozumiałam, co się dzieje.
A działo się to, że nałożyłam na siebie tak ogromną presję, że ledwo dyszałam.
Na początku projektu i przy okazji wydania pierwszej książki, „Polka potrafi. Zostań bohaterką własnego życia!”, wszystko szło znakomicie, a ja czułam, jakbym zaraz miała wybuchnąć ze szczęścia. Tyle nowych znajomości; super spotkania z czytelniczkami; wystąpienia, po których uczestniczki pisały do mnie z podziękowaniami jeszcze kilka miesięcy później; sprzedaż – choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy – bijąca na łeb na szyję praktycznie wszystkie polskie debiuty self-publishingowe. I wszystko byłoby pięknie i cudnie – bo było! – gdyby nie to, że ja, od pewnego momentu idąc za wskazówkami skomercjalizowanego i zmaterializowanego rynku „samorozwoju” 1, musiałam robić więcej, szybciej, bardziej, mocniej.
Kiedy więc po powrocie z pięciodniowego tour, w trakcie którego brałam udział w pięciu wydarzeniach w czterech różnych miastach w kraju, wracałam do domu, by następnego dnia wstać w południe – moją pierwszą myślą było: „Kurde, czemu znowu tak późno? Jestem bezproduktywna! Dlaczego nie potrafię zmotywować się do wcześniejszego wstawania?”. Odpowiedź: „Bo jesteś przemęczona, nie odpoczywasz, nakładasz na siebie zbyt duże wymagania i zmierzasz ku chorobie” nigdy się nie pojawiła. Zazwyczaj brzmiała w stylu: „Bo jesteś leniwa. Bo nie umiesz się ogarnąć. Bo jesteś nieefektywna”. I tak w kółko, ponieważ pięcio- i siedmiodniowych tour trochę się przez kilka miesięcy nazbierało.
Kiedy w grudniu 2013 roku wylatywałam do Stanów na szkolenia „samorozwojowe” – tak przecież wymarzone i okupione tak ciężką pracą – nie miałam pojęcia, po co to robię. Nie miałam ochoty znowu iść na event, w trakcie którego będą mnie nakręcać do działania. Wydawało mi się, że moje mechanizmy tak się wyjałowiły, że nie było już we mnie czego nakręcać. Gdyby nie to, że od dawna miałam wykupione bilety na samolot, przełożyłabym udział w szkoleniach. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, mam przeczucie, że opamiętałabym się i w późniejszym terminie również nie dotarła na nie, uświadamiając sobie, że to nie jestem ja. Ale tak się nie stało.
Uwielbiam muzykę, uwielbiam ludzi, uwielbiam dobrą energię, jestem na haju, gdy dużo i fajnie się dzieje. Zmęczenie i poczucie beznadziei szybko więc rozpłynęły się w tłumie dwóch tysięcy nieznajomych twarzy, przy dźwiękach największych przebojów lata i w takt przybijanych wokół piątek. Pierwsze szkolenie okazało się ciekawe i zabawne, i choć części z ćwiczeń w ogóle nie czułam i musiałam „motywować się” do ich wykonania, nie było źle.
Co ciekawe, w trakcie zajęć szybko poczułam, że – tak naprawdę – w dupie mam robienie wielkiego biznesu, bo najbardziej zależy mi na związku, bardzo zaniedbywanym w poprzednich miesiącach. Na moim życiu, na radości, na spontaniczności.
A że przy okazji wydaję książki, robię warsztaty, występuję publicznie…? Super, w tym się spełniam i dobrze mi to wychodzi, ale to nie jest mój priorytet. A właśnie temu podporządkowałam prawie pół roku swojego życia. Wylatując z Kalifornii, w której odbywało się seminarium Date with Destiny, czułam się trochę lepiej. Ponownie poczułam namiastkę spokoju i równowagi wewnętrznej, które przez lata towarzyszyły mi na co dzień, przed przygodą z „samorozwojem”.
W styczniu dotarłam na Florydę na drugie ze szkoleń – Business Mastery. Wystarczające niech będzie to, że wyjeżdżałam z niego z myślą (serio, nie żartuję! tak mówiłam do mojego chłopaka!): „Nie mogę doczekać się, jak wrócę do domu i zacznę pracować po czternaście godzin dziennie! Jest tyle do zrobienia!”. Moją mapę myśli, obrazującą to, co zamierzałam zrobić przez pierwszych dziewięćdziesiąt dni po powrocie, można byłoby potraktować jako roczny lub dwuletni plan rozwoju biznesu. No, ale przecież ja umiem szybciej, mocniej, bardziej!
Kiedy wróciłam do Polski w lutym 2014 roku, rzuciłam się w wir przygotowań drugiej książki, „Polka potrafi. Życie zaczyna się po 40-stce!”. Zdaje się, że przez cały proces przeciągnęły mnie już tylko poczucie, że robię coś dobrego dla innych oraz ekscytacja i adrenalina związane z bardzo krótkim terminem realizacji – znowu dałam sobie zaledwie dwa i pół miesiąca na napisanie i publikację. W tzw. międzyczasie, dla zabawy (z powodu niepoczytalności?) wymyśliłam i przeprowadziłam również projekt 24h Kobiecości – przecież pomysł był zbyt dobry, żeby go odpuścić! A to, że miałam na niego niecałe trzy tygodnie przy równoczesnej pracy nad książką…? Szczegół!
Jakby tego wszystkiego było mało („tego wszystkiego”, czyli: składania nowej książki, organizacji 24h, promocji poprzedniej książki i wystąpień publicznych) w marcu polecieliśmy z chłopakiem do Londynu; on jako uczestnik szkolenia, na które otrzymałam wejściówkę w ramach wykupionego rok wcześniej pakietu, ja jako członek obsługi wydarzenia. Przedostatniego dnia, wracając w nocy do domu, mieliśmy wypadek samochodowy. Lekko podziębiona spałam na tylnym siedzeniu, gdy obudziło mnie mocne uderzenie twarzą o siedzenie przede mną, smak krwi w ustach i krzyk koleżanki, żeby natychmiast wysiadać z auta.
Pamiętam dym ulatniający się z silnika. Widzę, jak zalewam sobie ubrania i chodnik krwią. Ktoś podbiega ze swoją kurtką przeciwwietrzną i przykłada mi ją do nosa. Ktoś inny coś krzyczy, ktoś inny wzywa karetkę. Siedzę na chodniku i nie wiem, gdzie są moje buty – zdjęłam je, wsiadając do samochodu. Nie rozumiem, co się stało i co teraz będzie. Czuję się w porządku, choć stopa trochę boli. Co z Bartkiem? Cały się trzęsie. „Wszystko ok?” – pytam. Ortalion zniekształca mój zachrypnięty głos. Przyjeżdża ambulans, przypinają mnie do łóżka, pakują do samochodu i ruszamy na sygnale. Dostaję drgawek i robi mi się zimno.
Dwa dni później spędzamy noc na lotnisku – nie było wystarczająco wczesnych pociągów, żeby zdążyć na poranny lot. Ja z rozkwaszonym nosem, o kulach, na wózku inwalidzkim. Po kolejnych dwóch dniach jestem już obecna na dwóch wydarzeniach, niejako udając, że wypadku nie było. No bo przecież nie ma co się nad sobą użalać, wcale nie jest ze mną aż tak źle, a tutaj życie ucieka. Wracam do domu i wieczorem obezwładnia mnie tak potworny ból kręgosłupa, że leżę bez ruchu na łóżku, a sił starcza mi tylko na łzy, które strumieniami płyną po policzkach.
Zdaje się, że cały świat krzyczy do mnie: „Zwolnij!”. Całe ciało mówi: „Zatroszcz się o mnie! Bądźmy znowu przyjaciółmi, nie rób mi tego!”. Ale w głowie tylko jedno: „Trzeba działać!”.
Wmawiam sobie, że to, że nie mam siły wstać z łóżka; że nic mi się robić nie chce; że jestem nieszczęśliwa – to tylko i wyłącznie wina nieodpowiedniego nastawienia, braku motywacji i organizacji. Przecież wystarczy sobie z tym poradzić i wszystko będzie cacy. Wróci energia, wrócą chęć i radość życia. W ten oto sposób – szybciej, mocniej, bardziej – wpędzam się w chorobę i w depresję…
Na szczęście zaczęłam się w końcu opamiętywać. Przypuszczam, że innego wyjścia nie było, bo długo bym tak nie pociągnęła. Pierwszy z momentów oprzytomnienia przyszedł, gdy w akcie desperacji sięgnęłam po RPM – metodę, która służy planowaniu życia i zwiększaniu naszej produktywności. Zasiadłam w pełni „zmotywowana” przed ekranem komputera: płyta odpalona, słuchawki na uszach, notatnik przed nosem. Śmiałam się, kiwałam z aprobatą głową, zaczęłam robić notatki. I tak przez bodajże trzy dni – do momentu, w którym program zakłada, że na poważnie zaczynam planowanie i rozpisywanie zadań. We mnie pustka i wewnętrzny opór przed wykonaniem ćwiczenia. Przez kilka dni obchodziłam RPM szerokim łukiem, zastanawiając się, o co mi tak właściwie chodzi. Pierwsza myśl: „Jestem zbyt leniwa”, ale na tym etapie już nawet ja widziałam, że nie o to się rozbija.
I nagle zorientowałam się – halo, halo, przecież ja nie chcę sobie planować życia co do godziny!
Przecież moje życie nie jest fabryką, w której wszystko musi być zautomatyzowane, obwarowane procedurami i testowane pod kątem wydajności! A gdzie spontaniczność? Gdzie miejsce na to, że danego dnia po prostu nie chce mi się czegoś zrobić? Gdzie miejsce na to, żeby obudzić się rano i zobaczyć, co przyniesie następny dzień?
Więcej do RPM już nie zajrzałam.
Proces „odprania” sobie mózgu trwał dobrych kilka miesięcy, wspomagany potrzebą zadbania o swoje zdrowie – przeprowadzone latem 2014 roku badanie krwi pokazało wyraźnie, jak bardzo upadłam na głowę, nie dbając o swoje ciało. Poważna anemia, obniżona ilość białych krwinek i chaos w wielu innych wskaźnikach morfologii. W końcu zaczęło do mnie docierać, że mój stan nie był związany z moim nastawieniem, lecz z brakiem jakiegokolwiek zrównoważenia w działaniu, z brakiem słuchania samej siebie.
Czy dotarłoby to do mnie szybciej, gdyby mama już wtedy przyznała się, że po naszych spotkaniach płakała i nie spała z nerwów w obawie o to, co się ze mną dzieje? Pewnie nie. Zbyłabym jej troskę machnięciem ręki i zrzuciła na rodzicielskie przewrażliwienie. Gdy tak mocno się na coś zafiksujemy i nakręcimy, rzadko kiedy trafiają do nas logiczne argumenty i racjonalne przesłanki.
Potrzebnych mi było pięć miesięcy oddechu na Hawajach, na które wyjechaliśmy z chłopakiem w grudniu 2014 roku, żeby zatęsknić za Polską i tutejszym życiem, tak bardzo zniekształconym i zaniedbanym w poprzednim roku. Dopiero tam doszło do mnie, że tak „zmotywowana” do działania, jednocześnie przez kilkanaście miesięcy niemalże nie prowadziłam życia towarzyskiego, wszystko podporządkowując projektowi, czytelniczkom i wypaczonemu obrazowi rozwoju biznesu.
Przed wylotem na Pacyfik snułam plany działania: nagrać program video, no bo gdzie znajdę lepsze tło od hawajskich plaż?; wystartować z nową stroną internetową, no bo kiedy będę miała tyle czasu wolnego?; zacząć pisać nową książkę, no bo na co czekać?
Procent wykonania planu: zero. Samopoczucie w związku z powyższym? Idealne.
Coraz częściej przypominałam sobie bowiem o tym, jak żyłam i funkcjonowałam przed „Polkami”, a – co ważniejsze – przed szkoleniami „samorozwojowymi”. Miewałam przebłyski radosnej i spontanicznej dziewczyny, która ufa, że życie zabierze ją tam, gdzie ma być. Tęskniłam za jej luzem i poczuciem, że na wszystko jest czas; za przekonaniem, że robić swoje i cieszyć się tym, czego się doświadcza w życiu, to szczyt marzeń.
Mimo że czasem byłam zagubiona i nie miałam planu na życie, smakowałam je wszystkimi zmysłami.
W pewnym momencie dałam sobie wmówić, że powinnam chcieć więcej. Podnosić poziom swojego życia. Działać z większym rozmachem. Być zmotywowaną do tego, by celować wyżej i nieustannie „stawać się lepszą wersją siebie”, jakby permanentnie było z nami coś nie tak, jeśli każdego dnia nie dążymy do osiągania, zarabiania lub wspinania się na kolejny szczebel podstawionej nam pod nos drabiny.
W maju 2015 roku wracałam do Polski z poczuciem pewnego przełomu. Wiedziałam, że wrócę i na luzie, w spokoju ducha i ciała, zacznę spotykać się z przyjaciółmi i znajomymi poznanymi w trakcie realizacji „Polkowego” projektu, co zaowocuje fajnymi pomysłami i pokaże mi, w jakim kierunku dalej iść. Pomysłów na książki, projekty i usługi miałam pod dostatkiem – dziesiątki notatek grzecznie czekających w Evernote – a jednak nie było we mnie najmniejszej chęci opracowania którejkolwiek z nich.
W zeszłym roku walczyłabym z tym i samobiczowała; myśląc, że to kwestia braku motywacji, starałabym się znaleźć rozwiązanie. Teraz już nie postrzegałam tego jako jakiegokolwiek problemu, więc i szukanie rozwiązania okazało się niepotrzebne.
Wszak jeśli chcę, żeby płynęło przeze mnie życie; jeśli chcę przyjemnie dryfować z jego nurtem, zamiast szarpać się pod prąd; jeśli chcę żyć w zgodzie z sobą w każdej chwili (nie mylić z nieustannym odczuwaniem szczęścia) – a chcę, to „motywowanie się” nie jest odpowiedzią.
Najdogłębniej zrozumiałam to w trakcie jednego ze swoich wystąpień po powrocie do Polski. Organizatorzy zaproponowali tytuł „Najlepsza wersja Ciebie – znajdź w sobie odwagę i motywację!”, ale jako że mam uczulenie na sformułowanie „najlepsza wersja siebie”, zmieniłam je na: „Autentyczna Ja – prawdziwe źródło odwagi i motywacji”.
Zasiadając przed słuchaczami, sama nie do końca wiedziałam, o czym będę mówić. Przeprowadziwszy dziesiątki spotkań z ludźmi, wiem, że mimo że wszyscy posługujemy się tym samym językiem, operujemy różnymi definicjami słów, których używamy. Żeby wzajemnie się zrozumieć i rozmawiać ze słuchaczami o tym samym, postanowiłam zacząć od rozłożenia tytułu wystąpienia na czynniki pierwsze. Uczestnicy pomagali mi w tym, podrzucając swoje definicje i wyobrażenia. Przeszliśmy więc kolejno przez „autentyczność”, „autentyczne życie” i „odwagę”, by dojść do „motywacji”.
Kiedyś usłyszałam, że „motywacja” jest nam potrzebna tylko wtedy, gdy mamy zrobić coś, czego tak naprawdę robić nie chcemy.
Wydało mi się to bardzo celne i mocno zapadło w pamięć. Podzieliłam się spostrzeżeniem z salą, pytając jednocześnie o to, czy w kontekście autentycznego życia – zgodnego z naszymi wartościami, emocjami i tym, co płynie z wnętrza każdego z nas – „motywacja” jest pozytywną siłą w naszym życiu. Padały głównie odpowiedzi twierdzące, podawano przykłady sytuacji, w których konieczne jest „zmotywowanie się”. I kiedy słuchałam wypowiedzi zebranych tam osób, uderzyła mnie nagle bezsensowność i szkodliwość koncepcji „motywacji”.
Zdaje się, że my, ludzie (a przynajmniej duża część z nas), zapomnieliśmy o tym, że jesteśmy częścią przyrody.
Przez to również uciekł nam z pamięci fakt, że przyroda działa cyklicznie: pory roku, procesy zachodzące w dzień i w nocy, zróżnicowane formy aktywności organizmów w zależności od pory dnia. Niby uczymy się o tych cyklach w szkole, a jednak bardzo szybko wypada nam z głowy, że i my im podlegamy – jako element świata natury.
Być może trochę trudniej o tym zapomnieć kobietom, którym ciało co miesiąc przypomina o cykliczności życia, choć i my przestałyśmy żyć według cyklu księżycowego. Nie obserwujemy, który tydzień miesiąca okazuje się dla nas najbardziej kreatywny, w którym mamy najwięcej energii, w którym mamy zwiększoną potrzebę samotności i spokoju. Mimo że co miesiąc jest tak samo, nie organizujemy sobie czasu w taki sposób, aby nasza praca i życie osobiste odbywały się w zgodzie z naturalnymi predyspozycjami i samopoczuciem, które odczuwamy w danym okresie2.
Być może w czasach, gdy żyliśmy bliżej ziemi i jej cyklów, również nasze życie było bardziej zsynchronizowane z tym, co się dzieje w nas samych. Może rozumieliśmy, że na wszystko jest czas – na odpoczynek, na działanie, na kreatywność, na „leżakowanie” pomysłów i działań. A może nie – bo nie mieliśmy tyle czasu i komfortu, co teraz.
Zrozumiałam jednak, że w dobie pracy z maszynami, podkręcania ich produktywności i wydajności oraz w dobie wymagań, by drukarka, komputer czy koparka, niezależnie od pory dnia lub nocy, zawsze pracowały równie sprawnie – tego samego wymagamy od siebie.
I tu właśnie wchodzi „motywacja” jako ładne określenie zmuszania samego siebie do robienia tego, czego w danym momencie (lub w ogóle) robić nie chcemy.
Do niesłuchania tego, gdzie znajdują się nasze ciało i serce oraz co nam podpowiadają.
Do wmawiania sobie, że w każdym dniu i o każdej godzinie powinniśmy być tak samo kreatywni, pozytywni, zwarci i gotowi do działania.
Do oszukiwania siebie, że wartości, które wyznajemy, nie mają znaczenia w kontekście zawodowym i dla wykonywanej przez nas pracy.
Do ignorowania faktu, że chcemy widzieć celowość tego, co robimy i nie po drodze nam z wykonywaniem bezsensownych zadań.
Do zagłuszania przeczucia, że życie/biznes/studia/związki mogą wyglądać inaczej, niż nam się powtarza. Że wcale nie zależy nam na osiąganiu tego, co „powinno” się osiągać. Że gdzieś daleko mamy to, co „powinniśmy” mieć skończone, kupione, powieszone na ścianie, zaparkowane w garażu.
Dlatego:
Jestem zmęczona, ale nie dam sobie na to przyzwolenia, no bo kto to widział być zmęczonym i odpoczywać bez wyrzutów sumienia?
Zmotywuję się do działania.
Pracownicy w firmie nie widzą sensu i/lub wartości wykonywanej pracy, ale przecież nie zreorganizuję firmy tak, by ludzie mogli się spełniać, a mój biznes wspierał ich wartości!
Walnę im szkolenie motywujące.
Prowadzę własny biznes; wszyscy wiedzą, że oznacza to mnóstwo wyrzeczeń, nieprzespanych nocy i brak życia towarzyskiego. Muszę przecież wzrastać, muszę rozwijać się, muszę posiadać więcej klientów. Co z tego, że niekoniecznie mi się to podoba i może wcale nie tak chcę prowadzić moją firmę – skoro wszyscy tak robią, to najwidoczniej tak „powinno” być… Opadam z sił?
Odpalę motywujący filmik na YouTube.
Kiedy pojawił się we mnie ten obraz – obraz człowieka, który dokonuje gwałtu na swoich uczuciach, emocjach, wartościach i predyspozycjach w imię produktywności i osiągania – zakończyłam spotkanie tak, jak zakończę ten artykuł: Nasze życie nie jest linią produkcyjną, więc nie róbmy z siebie robotów.
Zwracajmy uwagę na to, co się w nas pojawia i jak chcemy pożytkować nasz czas.
Zostawmy miejsce na łzy, smutek, zmęczenie, gniew, bezczynność – są tak samo ważną i integralną częścią nas, jak radość, śmiech, działanie i aktywność.
Świadomie gospodarujmy naszą energią i wykorzystujmy ją podczas pracy, w którą wierzymy i która wspiera obraz świata, w którym chcemy żyć.
O potrzebie motywowania siebie będzie można zapomnieć.
Przypisy:
- Po moich doświadczeniach i setkach godzin rozmyślań rozgraniczam biznes „samorozwojowy” z tym, co uważam za prawdziwy samorozwój (obserwacja siebie i doświadczanie życia), stąd pierwszy typ samorozwoju zapisuję w cudzysłowie. ↩
- Znakomity materiał Natalii Miłuńskiej na temat cyklu kobiecego ciała obejrzysz tu ↩
Wskakuj na newsletter, żeby nie przegapić kolejnych artykułów:
* Zapisując się do newslettera, wyrażasz zgodę na przesyłanie Ci informacji o nowych tekstach, projektach, produktach i usługach. Zgodę możesz wycofać w każdej chwili, a szczegóły związane z przetwarzaniem Twoich danych osobowych znajdziesz w polityce prywatności.