Hę? Idzie Nowy Rok, czas na marzenia i postanowienia, a Magda Bębenek „Polka potrafi” mówi: „Nie warto spełniać marzeń”? Ano. Niektórych.
Rok 2017 był dla mnie jedną wielką lekcją tego, że nie wszystkie marzenia warte są spełnienia. Niesamowicie wymagający i pozbawiający złudzeń okres, a jednak u swego schyłku pozostawiający mnie przepełnioną nadzieją, miłością i coraz większym spokojem.
W odróżnieniu od ostatnich dwóch lat, z końcem grudnia spoglądam myślami wstecz i widzę, jak niesamowicie poszłam do przodu oraz ile się zadziało w upragnionym i służącym mi kierunku. I mimo że często mam wrażenie, jakby wszystko zmieniało się ślimaczym tempem – a ja przecież jestem (byłam?) bardziej jak króliczek Duracell – po raz pierwszy od dawna czuję, jak bardzo dodatni jest bilans minionych dwunastu miesięcy.
W zeszłym roku o tej porze siedziałam na Sri Lance. Mieszkałam w czyimś garażu, sąsiadującym z tartakiem i myjnią samochodową, naprędce przerobionym na pokój dla turystów. Było duszno, głośno i bezosobowo. Gdy teraz o tym myślę, ten garaż idealnie obrazował to, jak ja się czułam. Kompletnie nie rozumiałam, co ja tam robię, po co ja tam jestem i w jaki sposób życie zaprowadziło mnie do miejsca, w którym się znajdowałam. To znaczy, bardzo dobrze wiedziałam, dlaczego tam jestem: dla mojego związku i pasji mojego chłopaka. Na Hawajach rozkochał się w surfingu, a lankijskie wybrzeże oferowało idealne warunki do nauki pływania, no to siedziałam w tym garażu.
W miejscowości, która mi zupełnie nie odpowiadała. W kraju, którym wszyscy się zachwycają, a którego ja w ogóle nie poznałam. Mało tego, ja tam nie mogłam wytrzymać! Jak nigdy wcześniej, bardzo negatywnie wpływały na mnie bród, smród i hałas, które w trakcie wcześniejszych podróży po Azji były dla mnie po prostu częścią lokalnego kolorytu. Irytowała mnie świadomość mojego koloru skóry oraz to, że nie mogłam się wtopić w tłum. Ze zdziwieniem odkryłam, jak bardzo potrzebuję poczucia przynależności, a nie odmienności, która zawsze zachwycała i fascynowała mnie w trakcie wyjazdów.
Sri Lanki nie poznałam, poznałam za to bardzo dobrze smak frustracji. Zaprzyjaźniłam się też z powracającym do mnie jak bumerang poczuciem, że obecna ja to nie ja; że związek, w którym jestem nie jest związkiem, w jakim chcę być; że życie, którym żyję wcale nie jest moje. Chwilami łapałam się na tym, że patrzę na otaczający mnie świat jakby nie swoimi oczami, zastanawiając się w środku: Skąd ja się tu wzięłam? Co ja tu w ogóle robię? Co się właściwie dzieje?
Tym, co jakoś trzymało mnie przy zdrowych zmysłach oraz pomagało odpędzać od siebie poczucie, że kompletnie marnuję czas, było współorganizowanie Civil March For Aleppo, w którym przez kilka pierwszych miesięcy ogarniałam sprawy związane z mediami społecznościowymi (z grupy organizatorów odeszłam w marcu br.). Jako że chwilę przed tym, gdy pod koniec listopada dołączyłam do zespołu CMFA popsuł mi się komputer, całymi dniami siedziałam przyklejona do telefonu, odpowiadając na dziesiątki wiadomości i komentarzy czy przygotowując treść postów na marszowy FB. Raz na jakiś czas podkradałam komputer chłopakowi i przez godzinę lub dwie pracowałam w normalnych warunkach.
Jednak ogarnianie marszu działało w dwie strony: pomagało ignorować uczucie beznadziei, ale i sprawiało, że jeszcze bardziej chciałam wyjechać ze Sri Lanki i wrócić do Europy. Chciałam na żywo poznać i uściskać pozostałych organizatorów (całe wydarzenie ogarniała przez FB grupa 50+, głównie sobie nieznajomych, osób). Chciałam z nimi maszerować w imię pokoju dla Syrii. Tęskniłam za zimą, śniegiem i mrozem, których od lat porządnie nie doświadczyłam1 Mniej więcej w tym samym czasie dostałam zaproszenie do wystąpienia na Gali Zlotu Latającej Szkoły dla Kobiet, które jawiło mi się jako cudowna okazja do tego, żeby pierwszy raz publicznie zacząć mówić o Siedmiu Pokoleniach i śnieniu nowych, wspólnych snów dla naszego świata. Połączenie obu tych czynników dało mi impuls do tego, by na poważnie podejść do idei skrócenia podróży, w której przebywałam.
Zeszłoroczną podróż po Azji2 zaczęliśmy planować z końcem wiosny. Raz, że nie za bardzo wiedziałam, co mam robić w życiu i tęskniło mi się do Indii i Tajlandii, do ciepła, luzu i egzotycznych owoców. Dwa, że chłopaka ciągnęło do oceanu i deski surfingowej. Trzy, że w końcu mieliśmy udać się w podróż, która nas scali – którą oboje będziemy świetnie wspominać, w trakcie której będziemy razem robić fajne rzeczy. Nasz związek już od dawna był pełen wątpliwości, emocjonalnych rozstań i powrotów, nieustannych tak i nie. Podróż miała być tym, co pokaże nam, że możemy razem budować życie.
Gdy w czerwcu 2015 r., będąc w Puszczy Białowieskiej z grupą znajomych Hawajczyków, odebrałam telefon z informacją, że pojawiła się świetna promocja biletowa i chłopak kupił nam loty, piszczałam i skakałam z radości. Moje urodziny (wrzesień) mieliśmy spędzić w Tanzanii, następnie wylądować w Bombaju3, a potem bujać się po kontynencie aż do końca marca 2017 r., gdy mieliśmy wrócić do Europy z Bangkoku. A jednak, mimo początkowej adrenaliny i ekscytacji, im bliżej terminu wyjazdu, tym mniej chciałam lecieć, tym więcej stresu i napięcia odczuwałam.
Latem trafiłam na Joannę Macy oraz jej metodologię pracy The Work That Reconnects. Słowa i działania Macy stały się ogromnym wsparciem i inspiracją w czasie, gdy próbowałam na nowo ułożyć się z wizją świata i mojego w nim miejsca. Kiedy zobaczyłam, że w Anglii organizowany jest kurs dla prowadzących warsztaty w duchu jej działalności, całą sobą poczułam, że to jest to, na co czekałam. W końcu wiedziałam, w którą stronę chcę iść i jaki typ pracy wykonywać z innymi. Zaczęłam kombinować, jak go sfinansować, snułam wizje sprowadzenia The Work That Reconnects do Polski. Było jednak małe ale: kurs był połączeniem weekendowych zjazdów i programu realizowanego online, a terminy dwóch z trzech spotkań przypadały na czas naszej podróży. Gdyby nie to, że miałam lecieć z chłopakiem, a wyjazd ten miał „uratować” nasz związek, z miejsca olałabym zakupione bilety i natychmiast zapisała się na kurs. Ale przecież marzyłam o tym, żeby między nami było dobrze, więc nie mogłam naszych wspólnych planów porzucić.
Zamiast tego porzuciłam więc wizję udziału w kursie i zaczęłam to sobie racjonalizować (i przez „to” mam namyśli porzucenie samej siebie, swoich potrzeb, niesłuchanie emocji i intuicji), uzasadniając, że przecież nie potrzebuję kursu, żeby się dokształcać w tym temacie. W końcu są książki i nagrania na YT, a w podróży mogę wyszukiwać fajnych ludzi i poznawać wartościowe inicjatywy. Mogłam, ale co z tego, skoro nie tego tak naprawdę chciałam (i praktycznie nic z tego koniec końców nie zrobiłam). Mimo ogromnego stresu i buntu ciała przed wyjazdem, przegadałam sama siebie, że będzie super.
Nie było.
Od momentu wylotu, średnio co dwa tygodnie sprawdzałam bilety powrotne do kraju, ale za każdym razem powtarzałam sobie, że jeśli wyjadę, będzie to koniec mojego związku. A ja przecież kochałam, nie było więc mowy o tym, żebym wyjechała. Tylko co ja tak naprawdę kochałam? Bo na pewno nie relację, którą tworzyliśmy czy życie, które prowadziliśmy.
Kochałam swoje marzenia o tym, co miało być między nami. Kochałam początek naszej relacji, która zupełnie zwaliła mnie z nóg – nigdy nie przypuszczałam, że można tak nagle i intensywnie się w kimś zakochać. Kochałam marzenie o naszej wspólnej przyszłości tak bardzo, że mimo iż widziałam i czułam, co się z nami działo tu i teraz, byłam na to głucha i ślepa.
Kochałam moje marzenia z czasów studiów i pierwszych lat samotnych podróży o partnerze, którego poznam i z którym będziemy tworzyć zgrany zespół. Podróżując po świecie, dobrze się bawiąc, rozwijając wspólne projekty. Marzyłam o życiu cyfrowej nomadki gdzieś na tropikalnej wyspie, luz blues i te sprawy. I od kiedy poznaliśmy się w 2013 roku, miałam nadzieję, że to właśnie z tym człowiekiem wcielę te wieloletnie marzenia w życie. Ale tak się nie stało. Bo w 2016 roku ani ja już nie chciałam być cyfrową nomadką i mieszkać w chatce nad oceanem, ani my nie tworzyliśmy zgranego zespołu. Przynajmniej nie na dłuższą metę.
Mimo niesamowitych początków, nie byliśmy ze sobą szczęśliwi. Dodatkowo, jego ciągnęło do chatki nad oceanem i coworków4 na Bali, mnie coraz bardziej do starej drewnianej chaty na Podlasiu5. Przez długi czas zupełnie nie potrafiłam zintegrować tego, że oto jest ktoś, kogo kocham i kto dąży do życia, o którym mówiłam i marzyłam od tak dawna, a ja ani nie potrafię się z nim dobrze dogadać, ani nie chcę z nim takiego życia tworzyć. Co było ze mną nie tak? Dlaczego nie mogłam się cieszyć tym, co było? W jaki sposób spełnienie dawnych marzeń miało tak gorzki smak?
31 grudnia 2016 roku postanowiłam, że nie mogę wejść w Nowy Rok w tym samym stanie, w którym spędziłam dwa poprzednie. Jak mieliśmy być szczęśliwi razem, skoro tylko jedno z nas było tam, gdzie chciało i robiło to, do czego pchało go serce? Po wcześniejszych podchodach w tym temacie, poinformowałam chłopaka, że chcę wrócić do kraju. Nie byłam w stanie wytrzymać kolejnych miesięcy nie mojego życia. Ustaliliśmy, że będzie kontynuował podróż sam, a planowaniem kolejnych kroków zajmiemy się po jego powrocie. Byłam przekonana, że moja decyzja dobrze wpłynie na mnie, a więc i na nas. Częściowo miałam rację.
Pierwszego stycznia br. obudziłam się w zaskakującym stanie. Zalała mnie taka fala radości, entuzjazmu i energii, że w tę i we w tę chodziłam – nie, ja podskakiwałam! – po tym naszym garażu, na przemian piszcząc i wybuchając śmiechem. Przepełniała mnie niezrozumiała i niczym nie uzasadniona – ale i niezachwiana – pewność, że to będzie fantastyczny rok. Dosłownie unosiłam się nad ziemią.
Nie miałam wtedy szans przypuszczać, że dwa miesiące później poprowadzę moje pierwsze autorskie Warsztaty w kręgu Siedmiu Pokoleń. Trzy miesiące później spędzę pierwszą noc we własnym mieszkaniu (z ogródkiem!). Cztery miesiące później zacznę prawie „normalną” pracę i pierwszy raz wystąpię na festiwalu podróżniczym. Pięć miesięcy później zacznę terapię i zakończy się mój niespełna czteroletni związek. Sześć miesięcy później zacznę tworzyć nową relację. Dziewięć miesięcy później będę planować projekt w podlaskiej drewnianej chacie na skraju lasu. Dziesięć miesięcy później wystąpię na konferencji z Tomkiem Michniewiczem i Martyną Wojciechowską, na której opowiadać będę o ukochanym ruchu Obrony wulkanu Mauna Kea. Jedenaście miesięcy później zacznę ogarniać niespodziewany i wymarzony wyjazd na Hawaje, a dwanaście miesięcy później z niego zrezygnuję, bo… nie wszystkie marzenia warto spełniać.
Czasem ich koszt jest zbyt wysoki.
W przypadku wymarzonego niegdyś związku kosztem było odejście od siebie, porzucenie moich potrzeb i pragnień, nieustanne kwestionowanie siebie, życie w wyrzutach sumienia i poczuciu winy oraz potężny spadek poczucia własnej wartości i pewności siebie.
W przypadku wymarzonych Hawajów, mimo początkowej fali – nie, tsunami! – ekscytacji, kosztem był ogromny stres, pośpiech, napięcie i wizja braku wolnego czasu dla siebie, leniuchowania oraz wykańczania mieszkania… przez najbliższy rok. Plus wszystkie oszczędności, co do grosza, i niezrealizowanie projektu leśnego, który zaczęłam planować z końcem lata.
Początkowo byłam przekonana, że uda się mieć ciastko i zjeść ciastko, czyt. przeprowadzić last minute zbiórkę społecznościową na 10 000 złotych, znaleźć sponsorów na kolejne tyle, ogarnąć świetnej jakości materiały w trakcie kilkutygodniowego pobytu na Hawai’i i w ekspresowym tempie obrobić to wszystko po powrocie. A później w półtora miesiąca powtórzyć ten proces, bo przed końcem marca chciałam zaczynać leśną przygodę. I pewnie byłoby to do ogarnięcia, bo jestem wystarczająco kreatywna i przedsiębiorcza, tylko po co? Dość szybko okazało się, że zamiast radości, odczuwam tyle stresu, że na myśl o wyjeździe robi mi się niedobrze.
Przez chwilę starałam się to zignorować, ale pewnego poranka doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. Trochę mi było głupio, ponieważ zaczęłam już rozmowy z potencjalnymi sponsorami, plany wyjazdu ogłosiłam i na swoim profilu na FB, i wszystkim znajomym, ale nie był to wystarczający powód, by nadal brnąć w coś, w co nie powinniśmy byli na tamtym etapie ładować energii. W momencie, gdy podjęłam decyzję o odwołaniu (a tak w sumie, to przełożeniu6) wymarzonego wyjazdu, poczułam ogromną ulgę. Natychmiast wiedziałam, że to dobra decyzja. Niedługo później do głowy wpadł mi tytuł tego wpisu oraz zamiar opisania całej sytuacji w większych szczegółach.
Nawet nie myślałam o tym, że hasło to tak idealnie podsumuje również ostatnie lata mojego poprzedniego związku. Tekst ten miał być więc tak naprawdę o czym innym, jednak gdy usiadłam pisać i po raz pierwszych od długich miesięcy samo zaczęło płynąć, poszłam za tym. Przed chwilą uświadomiłam sobie też, że przygoda z hawajskim szaleństwem – i wycofanie się z niego – pokazują, że w końcu odebrałam lekcję, którą życie od tak dawna podawało mi na tacy.
Dzięki temu, zamiast wsiadać dzisiaj w samolot do Stanów, a przez ostatnie dni nerwowo ogarniać rzeczy związane z wyjazdem, rozkoszowałam się Świętami Bożego Narodzenia. Był czas na to, by ogarnąć moją pierwszą choinkę i ozdobić ją suszonymi owocami oraz przestrzeń do tego, by z rodziną ugotować barszcz, upiec miodownik i ulepić pierogi.
Jak wiemy dobrze, nie liczy się tylko – czy nawet głównie – cel, ale droga do niego prowadząca. I jeśli droga do spełnienia Waszych marzeń wywołuje w Was stres lub ból, przyczynia się do wypalenia czy przemęczenia, albo wywołuje wewnętrzny zgrzyt, być może nie tędy droga.
Jakkolwiek pięknie, ekscytująco i niepowtarzalnie by się nam nie rysowały, żadne marzenia nie są warte naszej autentyczności. Naszego poczucia spójności słów, myśli i czynów oraz wartości, którymi chcemy się kierować. Naszego zdrowia fizycznego, psychicznego i emocjonalnego. Naszej prawdy o tym, kim jesteśmy, jak i z kim chcemy żyć.
Bo nie wszystkie marzenia warte są spełnienia.
Albo nie w tym momencie.
Albo nie z tymi ludźmi.
Albo w ogóle.
I to jest okej.
W Nowym 2018 Roku chciałabym Wam życzyć spełnienia marzeń. Tych, które Was sycą i w trakcie realizacji których czujecie, że jesteście na dobrej drodze. Spełnienia marzeń z poszanowaniem Waszych granic, relacji, zdrowia i dobrostanu. Do siego roku, Kochani!
- Ostatni raz całą zimę spędziłam w Polsce w 2011 roku. 2012 rok w Indiach, 2013 w USA i Kanadzie, 2014 na Hawajach, 2015 częściowo w Polsce, na Islandii i w Szkocji, częściowo na Kanarach, 2016 w Azji i od stycznia z powrotem w Europie. ↩
- Wylecieliśmy na pół roku we wrześniu 2015 roku. ↩
- Wiem, że obecnie oficjalna nazwa to Mumbaj, jednak poza jedną osobą, nikt z moich znajomych Hindusów mieszkających w tym mieście-molochu nie używa nowej nazwy. Urodzili i wychowali się w Bombaju, więc tak o nim mówią – mnie też weszło to w krew. ↩
- Cowork, czyli przestrzeń wspólnej pracy, w której można wynająć biurko lub gabinet na godziny, doby lub tygodnie. Coraz bardziej popularna, również w Polsce. ↩
- Kiedy w 2015 roku wróciłam z Hawajów, po raz pierwszy poczułam coś, czego nie mogę nazwać inaczej niż zewem moich przodków: polskiej ziemi, miejsc i ludzi, z których się wywodzę. Gdy pojawiły się we mnie pierwsze wizje zbudowania domu w Polsce, od razu zaczęło mnie ciągnąć na północy wschód, co było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Ani tych terenów nie znałam, ani nie byłam z nimi w żaden sposób emocjonalnie związana. Kilka dni temu rozmawiałam z siostrą mojej babci i okazało się, że rodzina mojej praprababci wywodziła się z… Tykocina. ↩
- Projekt leśny planuję zakończyć w listopadzie, a później na min. trzy miesiące polecieć na Hawaje, tym razem na spokojnie i dobrze przygotowana. Jak wyjdzie, czas pokaże. ↩
Wskakuj na newsletter, żeby nie przegapić kolejnych artykułów:
* Zapisując się do newslettera, wyrażasz zgodę na przesyłanie Ci informacji o nowych tekstach, projektach, produktach i usługach. Zgodę możesz wycofać w każdej chwili, a szczegóły związane z przetwarzaniem Twoich danych osobowych znajdziesz w polityce prywatności.